Zielone martensy

Joanna Jagiełło, Zielone martensy, Wydawnictwo Nasza Księgarnia, Warszawa 2016

Czasami odnoszę wrażenie, że polscy autorzy boją się, że już niczego więcej nie napiszą, a jeśli napiszą, to nikt nie zechce im tego wydać, i dlatego pakują do jednej książki wszystkie pomysły, jakie tylko wpadną im do głowy. O ile takie myślenie nie dziwi w przypadku debiutantów, o tyle zastanawia u znanych autorów, do których niewątpliwie należy Joanna Jagiełło.

 

Zielone martensy są przykładem właśnie takiej książki-worka. Autorka wrzuciła do niego: śmierć mamy, miłosne perypetie owdowiałego taty, utratę pracy, wyjazd mamy do pracy w Niemczech oraz taty gdzieś w siną dal, chorobę babci, kłopoty z wrednymi szkolnymi kolegami, podłymi nauczycielami i rodzeństwem, zło czające się na facebooku pod postacią pedofila, utratę przyjaźni, odzyskanie przyjaźni, jej zawarcie i przerodzenie się w nastoletnią pierwszą miłość. Jest nawet nietrzymanie moczu, czyli gorący temat we współczesnej prasie kobiecej. Gdzieś tam boczkiem przemyka się: stereotypowe myślenie, wybaczanie win, szacunek dla każdej pracy, bo żadna nie hańbi... i przygarnięty kot.

To wszystko autorka zrzuciła na wątłe (Feliks) i nieco obłe (Opta) barki swoich bohaterów. Oboje są szkolnymi popychadłami, ale za to w życiu rodzinnym radzą sobie nadzwyczaj dobrze. Wydają się dojrzalsi od dorosłych, których wspierają, a niekiedy nawet przejmują za nich odpowiedzialność. Pojawia się jeszcze młodsza siostra Feliksa, Wika, która ma wprawdzie swoje kłopoty, ale też przysparza kłopotów innym.  

Książka jest sprawnie napisana – Joanna Jagiełło nie jest nowicjuszką – ale nie zmusza do myślenia. Autorka prześlizgnęła się po tematach. Nie mogło być jednak inaczej, skoro wszystkie zmieściła na 234 stronach. W Zielonych martensach dzieje się dużo i szybko niczym w grze komputerowej lub w komiksie: pojawiają się bohaterowie, wygłaszają swoje kwestie, po czym znikają, pojawiają się następni gadający bohaterowie i tak w kółko. Książka składa się bowiem głównie z dialogów. Wprawdzie niekiedy przez umysły Feliksa, Opty i Wiki przelatują myśli, ale nie są to głębokie refleksje, lecz relacje z tego, co wokół się dzieje.   

Wartkim strumieniem płyną nauki, przestrogi, pocieszenia, przede wszystkim pocieszenia, bo wydźwięk Zielonych martensów jest pozytywny. Opta – skrót imienia dziewczynki ma związek z jej optymistycznym nastawianiem do życia. Feliks – imię chłopca oznacza szczęśliwy. Oba nie są przypadkowe. Doświadczenia Opty i Feliksa dają nadzieję podobnym do nich nastolatkom, trochę odstającym od reszty wyglądem, zainteresowaniami, poglądami czy rodzinną sytuacją. Warto iść własną drogą, bo znajdzie się na niej swoją drugą połówkę, dzięki której świat nabierze barw.

W kończących książkę Podziękowaniach autorka wyraziła wdzięczność, jak się domyślam, znajomej, która opowiedziała jej „o swojej pracy w Niemczech i przybliżyła problem „«znikających rodziców»”. Opowieść tej pani „była inspiracją do powstania fabuły tej książki”. Wielka szkoda, że autorka nie skupiła się na tym właśnie wątku i nie przemyślała go. Nie jest to wprawdzie temat zbyt odkrywczy, bo o eurosieroctwie napisano już wiele, ale mogła pokusić się o stworzenie czegoś oryginalnego (w formie lub treści). Tymczasem w Zielonych martensach mamy matkę dwojga dzieci, mieszkankę Warszawy, pielęgniarkę, która wyjeżdża do pracy do Niemiec. Dzieci zostają pod opieką babci, która choruje, są więc zdane na siebie, ale całkiem dobrze sobie radzą, nawet gdy jedno z nich atakuje pedofil. Mama wraca i znajduje dobrze płatną pracę we własnym zawodzie w prywatnej klinice. Trudno o coś bardziej banalnego. W książkach szukam oryginalnych pomysłów albo oryginalnego podejścia do tych już znanych, jednym słowem, czegoś, co mnie zaskoczy. W Zielonych martensach nic mnie nie zaskoczyło.  

Nie napisałabym tej – nieco krytyczniej – recenzji, gdyby nie finałowe sceny na koncercie, podczas którego następuje zjednoczenie rodziny i spotkanie dawnych zakochanych. Powiało brazylijską telenowelą.