W pierwszej części wędrówek po ziemi świętokrzyskiej pokazałam okolice Ostrowca Świętokrzyskiego. Teraz pora na wsie i miasta wokół Sandomierza. Zacznę od Klimontowa należącego niegdyś do rodu Ossolińskich. Cicha dziś wieś przed laty była tętniącym życiem miasteczkiem. Prawa miejskie nadał mu Jan Zbigniew Ossoliński, który w Klimontowie mieszkał dwadzieścia lat. Jego syn, Jerzy, ufundował barokową kolegiatę pw. świętego Józefa. Jest jedną z najwspanialszych siedemnastowiecznych budowli w Polsce.
Zaprojektował ją Wawrzyniec Senes, ten sam, który zbudował zamek Krzyżtopór. Kolegiata wyglądem nawiązuje do weneckiego kościoła Santa Maria della Salute. Jest przebogata i przepiękna. Barokowe wnętrze zdobią kolumny, sztukaterie i stiuki wykonane przez Giovanniego Battistę Falconiego. Bogactwo świątyni podkreśla światło wpadające do niej przez potężną kopułę.
Aż dziw, że w maleńkiej, nieznanej miejscowości stoi takie cudo. Za kilka lat kolegiata będzie jeszcze piękniejsza, bo właśnie jest w renowacji. Całe szczęście odnawiają ją w rozsądny sposób, czyli partiami, bez zastawiania całości rusztowaniami.
Naprzeciwko kolegiaty stoi kapliczka z późnobarokową rzeźbą świętego Józefa z Dzieciątkiem. Kiedyś w tym miejscu było schronisko dla starców ufundowane przez Jerzego Ossolińskiego.
Niedaleko, na niewielkim wzniesieniu, stoi kościół pw. świętego Jacka oraz klasztor wybudowany w XVII wieku dla dominikanów przez Jana Zbigniewa Ossolińskiego. Fundator po śmierci spoczął pod progiem świątyni.
Kościół był ważnym ośrodkiem kultu maryjnego – w jednym z ołtarzy znajduje się cudami słynący obraz Matki Bożej z Dzieciątkiem.
Dominikanie przez prawie trzysta lat prowadzili w Klimontowie działalność duszpasterską. Po upadku powstania styczniowego car skasował zakon. Zakonnicy mieszkali tu jeszcze przez ponad trzydzieści lat, ale nie przyjmowali nowych. Ostatni braciszek, przeor Korneli Mikusiński, zmarł w 1901 roku.
Kilka lat później w budynku klasztornym powstała szkoła Polskiej Macierzy Szkolnej. Chodził do niej Bruno Jasieński, czołowy polski futurysta. Urodził się jako Wiktor Zysman. W Klimontowie spędził pierwsze siedem lat życia, potem przyjeżdżał tu na wakacje. W przykościelnym refektarzu założył teatr amatorski, w którym grywali okoliczni chłopi.
Bruno Jasieński mieszkał w kamienicy Lubomirskich, dziś siedzibie władz gminy i banku.
Przez wiele lat Jasieński był patronem liceum ogólnokształcącego w Klimontowie. W 2011 roku zastąpiła go Urszula Ledóchowska, założycielka zakonu urszulanek. Władze szkoły uznały, że poeta nie jest autorytetem dla młodzieży, co więcej – demoralizuje ją.
Mimo zgubnego wpływu Jasieńskiego na małoletnich od 2002 roku każdego lata w Klimontowie odbywają się Brunonalia – barwny festiwal poświęcony poecie, na który składają się koncerty, warsztaty artystyczne i przedstawienia teatralne.
W 1869 roku Klimontów utracił prawa miejskie, ale zachował miejską zabudowę. Wąskie uliczki prowadzą do zadbanego rynku.
Jedną z uliczek można też dojść do dziewiętnastowiecznej synagogi, pozostałości po ludności żydowskiej, która do wybuchu II wojny światowej stanowiła 80 procent mieszkańców Klimontowa. Obok synagogi stał dom rabina, łaźnia, szpital i dwie szkoły. Był też kirkut, ale nie przetrwał wojny. W czasie okupacji Niemcy zamienili synagogę na magazyn, w którym przechowywali zrabowane Żydom mienie. W latach pięćdziesiątych wciąż służyła za przechowalnię, tym razem owoców i warzyw. Dziś stoi pusta, a w jej cieniu parkują samochody. Otwierana jest raz w roku podczas Brunonaliów.
Następny przystanek w moich wędrówkach po ziemi świętokrzyskiej to Koprzywnica, miejscowość w dolinie rzeki Koprzywianki. Za panowania Kazimierza Sprawiedliwego przybyli tu cystersi i przez kilka stuleci gospodarzyli na okolicznych ziemiach.
Surowe klasztorne budynki łączą się z barokowym kościołem pw. świętego Floriana, a całość wieńczy osobliwa brązowa sygnaturka. Przez niektórych nazywana jest kulawką, gdyż kształtem przypomina popularny w dawnej Polsce kielich bez podstawki, zmuszający do wypicia całej zawartości jednym haustem. Sygnaturkę dobudowano w 1960 roku, ale źródła podają, że podobna była już w XVII stuleciu.
Całość sprawia dość dziwne wrażenie, jakby była zlepkiem kilku budowli, w różnych, średnio pasujących do siebie stylach. Może podobać się lub nie, niemniej charakterystyczna budowla jest jednym z symboli ziemi świętokrzyskiej i sprawia, że dawnego opactwa cystersów w Koprzywnicy nie da się zapomnieć. A warto o nim pamiętać, bo leży na europejskim szlaku cysterskim.
Kościół koniecznie powinni odwiedzić zakochani, gdyż w jego wnętrzu znajduje się uznawany za cudowny obraz świętego Walentego.
Od 1995 roku w kościele znajdują się też sprowadzone z Krakowa relikwie patrona świątyni i jednocześnie patrona strażaków, świętego Floriana. A jeśli już o strażakach, to w każdą Wielką Sobotę późnym wieczorem w Koprzywnicy można obejrzeć niezwykłe widowisko. Strażacy miejscowej Ochotniczej Straży Pożarnej nabierają do ust naftę i wydmuchują ją na zapalone pochodnie, tworząc potężne słupy ognia zwane bziukami. Nie wiadomo, skąd wziął się ten zwyczaj, ale trwa już od lat i przyciąga wielu turystów. Pokazy odbywają się w miejscu, gdzie kiedyś stała pogańska świątynia.
Klasztorny mur – miejsce pamięci narodowej.
Tam, gdzie osiedlali się cystersi, musiała być woda. Przez Koprzywnicę przepływa rzeka Koprzywianka, która tworzy zalew – miejsce letniego wypoczynku mieszkańców.
Na północ od Sandomierza leży Zawichost. Jego kolebką była Wisła. W XI wieku na wyspie między jej odnogami powstał gród z zamkiem. Leżał na ważnym szlaku handlowo-wojennym łączącym Europę Zachodnią z Rusią Kijowską i miał strzec przeprawy przez rzekę. Zamek został zburzony podczas potopu szwedzkiego. Podobno, gdy woda na Wiśle opada, widać jego szczątki.
To nie szczątki zamku, ale pomnik na rynku.
Źródła podają, że we wczesnym średniowieczu w Zawichoście było kilka kościołów, w tym trzy parafialne. Ważną rolę odgrywał kościół pw. świętego Maurycego, zbudowany na skarpie wiślanej. Rzadko spotyka się w Polsce kościoły pod jego wezwaniem, a tymczasem to bardzo użyteczny święty – spełnia życzenia. Legenda głosi, że Maurycy był legionistą rzymskim za czasów cesarza Dioklecjana. Jako chrześcijanin nie chciał oddać czci pogańskim bogom przed bitwą pod Agaunum w Alpach. Zapłacił za to życiem. W Szwajcarii, w miejscu jego śmierci, jest dziś opactwo benedyktyńskie Saint Maurice.
Ale wracajmy do Polski. W 1997 roku w Zawichoście odsłonięto fundamenty romańskiego kościoła pw. świętego Maurycego. Niewiele po nim zostało: zachodnia apsyda, fragmenty ścian zewnętrznych, posadzka. Zabrakło pieniędzy, by pozostałości po kościele zabezpieczyć, zasypano je więc i postawiono trzy brzozowe krzyże.
Drugim kościołem parafialnym Zawichostu jest kościół pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. W XI wieku ufundowała go Judyta Maria, ostatnia żona Władysława Hermana, ale może jest nawet starszy, bo w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w jego podziemiach odkryto fundamenty wczesnopiastowskiej świątyni sprzed chrztu Polski. Na jej fundamentach w XVIII wieku wzniesiono nowy kościół – ten, który stoi do dziś. W jego podziemiach widać część starych murów.
Wokół kościoła był kiedyś cmentarz.
Kolejny zawichojski kościół – pw. świętego Jana Chrzciciela – sąsiaduje dosłownie przez miedzę z kościołem Wniebowzięcia NMP. Zbudowany w czerwonej cegły sprawia wrażenie surowego.
Wzniósł go w XIII wieku książę Bolesław Wstydliwy dla swej siostry, księżnej Salomei. Salomea w dzieciństwie złożyła śluby czystości. Mąż, książę węgierski Koloman, uszanował jej wolę. Po jego śmierci Salomea założyła przy kościele klasztor klarysek, którego została ksienią. Po najazdach Tatarów klaryski przeniosły się do Gródka, miejscowości w dzisiejszym Ojcowskim Parku Narodowym. W 1672 roku Salomea została beatyfikowana. W kościele pw. świętego Jana Chrzciciela w Zawichoście przechowywane są jej relikwie.
Obie świątynie – pw. Wniebowzięcia NMP i pw. świętego Jana Chrzciciela – stoją na wiślanej skarpie, z której roztaczają się piękne widoki na rzekę.
Tyle kościołów, tylu świętych, a i tak większość z nas kojarzy Zawichost z nadawanym przez program pierwszy Polskiego Radia komunikatem o stanie wody na Wiśle.
Gdy w połowie XIX wielu na rzece pojawiły się pierwsze statki parowe i zaczęła rozwijać się regularna wodna komunikacja pasażerska, pojawiła się konieczność pomiaru poziomu wody. W Zawichoście zaczęto mierzyć ją w 1813 roku, roku wielkiej powodzi, która zniosła wiślaną wyspę z resztkami zamku i zmieniła bieg Wisły. Ktoś zaznaczył na murze jednego ze spichlerzy miejsce, do którego sięgała woda. By mierzyć stan wody, potrzebny był jednak punkt zerowy, najniższy. Ustalono go na innym zawichoskim spichlerzu. Z czasem spichlerze zostały rozebrane, a w 1924 roku ustawiono wodowskaz z prawdziwego zdarzenia, który stoi do dziś.
Wygląda trochę jak domek krasnoludka – biała wieżyczka z czerwonym dachem. Woda z Wisły docierała specjalnym kanalikiem do aparatury pomiarowej, z której odczytywano poziom wody w danym dniu. W pierwszych latach działania wodowskazu poziom wody był przekazywany telefonicznie do Sandomierza, potem odbywało się to drogą radiową. Dziś żegluga na Wiśle praktycznie zamarła i wodowskaz jest nieczynny.
Wciąż natomiast działa promowa przeprawa przez Wisłę. Zgodę na jej powstanie wydał w 1565 roku Zygmunt August.
Wybierzmy się teraz na południe od Sandomierza – do Tarnobrzega i Baranowa Sandomierskiego, czyli… na Podkarpacie. To prawda, oba miasta nie leżą na ziemi świętokrzyskiej, ale napiszę o nich, bo Sandomierz z Tarnobrzegiem sąsiaduje przez miedzę, a z Baranowem Sandomierskim łączy go nazwa i – jak twierdzą niektórzy – tunel pod dnem Wisły.
Zacznijmy od Tarnobrzega. Jak napisałam, miasto właściwie łączy się z Sandomierzem, bo w jego granicach jest Wielowieś, zaczynająca się tuż za rogatkami Sandomierza. Najważniejszym zabytkiem Wielowsi – która faktycznie wygląda jak wieś, a nie jak dzielnica miasta – jest klasztor dominikanek.
Wygląda jak zamek, zwłaszcza od ogrodu, który dzięki uprzejmości siostrzyczek mogłam zobaczyć.
Dominikanki przybyły tu w XIX wieku wraz ze swoją założycielką, matką Kolumbą Różą Białecką. Zajmowały się katechezą, szkolnictwem i leczeniem chorych. Założycielka zgromadzenia po śmierci spoczęła w przyklasztornym ogrodzie.
Podczas powodzi w 2010 roku Wielowieś została całkowicie zalana. Katastrofę upamiętnia głaz.
Za czasów króla Kazimierza Wielkiego właścicielami Wielowsi zostali Tarnowscy. Wybudowali tu piękny drewniany dwór, w którym przyjmowali dostojnych gości. Wśród nich był król Zygmunt Stary z Boną i dziećmi – uciekli z Krakowa przed zarazą.
W 1522 roku Tarnowscy kupili Dzików, dziś – podobnie jak Wielowieś – dzielnicę Tarnobrzega. Kilka lat później rodowa siedziba Tarnowskich, Tarnów, przeszyła w ręce Ostrogskich. Po nieudanej próbie odzyskania go Tarnowscy właśnie tu, w Dzikowie, osiedli i rozpoczęli budowę miasta, które miało nazywać się Tarnobrzeg, od dóbr jego twórców ciągnących się aż po brzeg Wisły.
Pierwszych Tarnowskich może nie pamięta, ale ostatnich zapewne tak.
W Dzikowie Tarnowscy wybudowali pałac, otoczony ogromnym parkiem. Wielokrotnie go przebudowywali, ostatni raz po pożarze w 1927, który znacznie go spustoszył. Przepadła część biblioteki i dzieł sztuki. Tarnowscy przez lata zgromadzili ogromną kolekcję: obrazy Matejki, Malczewskiego, Rubensa, Tycjana, Rembrandta i Bacciarellego. Mogli poszczycić się rękopisem Pana Tadeusza. Pragnęli, by Dzików był jednym z najważniejszych ośrodków kultury w Polsce.
O mieszkańcach pałacu w Dzikowie można poczytać w Ostatnim mazurze. Opowieści o wojnie, namiętności i stracie. Doskonała książka. Opowiada o upadku Tarnowskich, wspaniałego arystokratycznego rodu, który w krótkim czasie przeszedł „od szlachectwa, rządu dusz i bogactwa do nędzy mentalnej i finansowej…”
Napisał ją jeden z Tarnowskich, Andrew, który już do zacnego rodu nie należy… bo go z niego wyrzucono. Na obwolucie książki krótkie wyjaśnienie: „Tarnowski z nieukrywanym zdumieniem rekonstruuje próżniaczy styl życia swoich przodków i powinowatych. Wytyka im tępy konserwatyzm, hipokryzję i karygodną słabość charakterów. Ale nie za to został wyrzucony ze Związku Rodu Tarnowskich. Familia wpadła w szał, bo Andrew wyciągnął na światło dzienne rodzinne grzeszki i tajemnice”. W odpowiedzi na ten akt desperacji Andrew stwierdził, że jego rodzina „jest wyprana z poczucia humoru”. Książkę polecam, to właśnie jej lektura skłoniła mnie do odwiedzenia Tarnobrzega.
Ciekawostka – 17 kwietnia 1796 roku w rodzinie zarządcy dzikowskich dóbr przyszedł na świat Stanisław Jachowicz, autor wierszyka, który zaczyna się od słów znanych każdemu polskiemu dziecku: Pan kotek był chory…
Po II wojnie światowej w pałacu nauki pobierali uczniowie Technikum Rolniczego. Cenne zbiory Tarnowskich zostały rozproszone. Trafiły w różne miejsca: do muzeum w Łańcucie, muzeów krakowskich i Biblioteki Jagiellońskiej. Dziś w pięknie odnowionym pałacu mieści się Muzeum Historyczne miasta Tarnobrzega, które oczywiście można zwiedzać. Można też pochodzić po parku.
Do naszych czasów przetrwały też inne budynki Tarnowskich: stróżówka, dom administratora, stajnie i wozownia. Niektóre wciąż czekają na renowację.
W ogrodzenie posiadłości wmurowana jest kapliczka – wotum hrabiego Zdzisława Tarnowskiego, ostatniego pana na Dzikowie.
Tarnowscy rozpoczęli budowę Tarnobrzega od Miechocina. Przez setki lat był to teren wiejski. W XIV wieku stanął tu kościół pw. świętej Marii Magdaleny, jeden z najstarszych kościołów w archidiecezji krakowskiej. W ołtarzu głównym znajduje się piękny krucyfiks, który, według miejscowej legendy, przypłynął do Miechocina Wisłą. Kościół stoi na skarpie, pół kilometra od Jeziora Tarnobrzeskiego.
Pochodzenie Jeziora Tarnobrzeskiego jest nietypowe. Nie jest ono wytworem natury, lecz człowieka. Po II wojnie światowej w pobliskim Machowie odkryto złoża „polskiego złota”, czyli siarki. Zbudowano więc kopalnię odkrywkową, jedną z największych na świecie. Po kilkunastu latach wydobycie siarki przestało się opłacać i kopalnię zamknięto. Pozostał po niej dołek, całkiem spory, bo widoczny z kosmosu. Dołek był też jednym z najbardziej zdegradowanych przyrodniczo obszarów Polski. Pojawiła się nawet groźba katastrofy ekologicznej. By jej zapobiec, ogromne wyrobisko po kopalni siarki zabezpieczono i wypełniono wodą.
Powstało Jezioro Tarnobrzeskie, zwane polskim cudem ekologii. To pierwsze takie jezioro na świecie i jedna z najkosztowniejszych inwestycji ekologicznych w Polsce. Napełnianie go wodą – pierwszej czystości – z Wisły trwało aż cztery lata. Po jeziorze można żeglować, pływać, można w nim nurkować i łowić ryby. Z ziemi z wyrobiska utworzono zalesione góry, podobno pełne dzikiej zwierzyny. Powstała nowa – od podstaw stworzona przez człowieka – kraina przyrodnicza zwana Pojezierzem Tarnobrzeskim. Zdołałam na nią zerknąć okiem. Potrzeba kilku dni, by spokojnie ją zwiedzić.
Ruszajmy dalej – w kierunku tarnobrzeskiego rynku. Po drodze stoi siedziba prezydenta miasta, czyli biały eklektyczny pałacyk zbudowany w 1910 roku przez Tarnowskich. Na placu przed budynkiem jest pomnik jednego z nich – Juliusza Tarnowskiego, uczestnika powstania styczniowego. Poległ w bitwie pod Komorowem w wieku zaledwie dwudziestu trzech lat.
Plac zdobi kulista fontanna, dokładnie taka sama, jaką widziałam w okolicy parku miejskiego w Ostrowcu Świętokrzyskim.
Stamtąd już blisko na rynek. Na nim też fontanna, tym razem w kształcie róży. Postawiło ją Miejskie Przedsiębiorstwo Tarnobrzeskich Wodociągów na zakończenie modernizacji sieci wodociągowej. Wieczorem fontanna mieni się wszystkimi kolorami tęczy i przygrywa do tańca.
Oficjalna nazwa tarnobrzeskiego rynku to Plac Bartosza Głowackiego, od stojącego na nim pomnika kosyniera, ale mało kto ją pamięta. Niemal wszyscy nazywają plac Placem Czerwonym, bo wybrukowano go czerwoną kostką. Przy okazji wycięto wszystkie stare drzewa – czyli podobnie jak w Iłży.
A co do pomnika słynnego kościuszkowskiego kosyniera, to był to pierwszy i długo, długo jedyny pomnik poświęcony przedstawicielowi chłopstwa. Na uroczystość jego odsłonięcia w 1904 roku przybyli Polacy ze wszystkich trzech zaborów. Uświetniło ją plenerowe widowisko Bitwa pod Racławicami, w którym wzięło udział kilka tysięcy chłopów z okolicznych wsi. Atmosfera zrobiła się tak gorąca, że aktorzy i widzowie gotowi byli ruszyć na stacjonujące za Wisłą wojsko rosyjskie.
Nieopodal pomnika stoją kościół i klasztor ojców dominikanów, opasane od strony miasta wysokim murem. Pierwszy drewniany kościół pobudowali tu Tarnowscy pod koniec XVII wieku. Zniszczył go pożar. Tarnowscy postawili więc murowany kościół, ale ten też padł ofiarą ognia. Tarnowscy znów go odbudowali. Planowali nawet dobudowanie dwóch wież, ale starczyło im pieniędzy na jedną. I tak już zostało. Nie jest to typowe dla budowli barokowych, które mają po dwie wieże. Tarnowska świątynia jest wyjątkiem. Oczywiście, miałam pecha i zobaczyłam kościół obstawiony rusztowaniami – znów go remontują. Nie mogę więc pokazać go w pełnej krasie.
Kościół jest Sanktuarium Matki Bożej Dzikowskiej. W ołtarzu głównym jest bowiem obraz słynący cudami – niewielkie malowidło nieznanego mistrza flamandzkiego. Początkowo obraz przechowywany był w kaplicy zamkowej w Dzikowie. Gdy modlący się przed nim wierni zaczęli doznawać łask, biskup krakowski specjalnym dekretem uznał go za cudowny. Tarnowscy, by zapewnić mu godne miejsce, wybudowali kościół, ten pierwszy, drewniany. Opiekę nad świętym miejscem powierzyli dominikanom.
I ostatnie miasto na moim szlaku – Baranów Sandomierski, a w nim przepiękny renesansowy pałac zwany małym Wawelem. Obie budowle zaprojektował ten sam architekt, Santi Gucci. Arkady i krużganki baranowskiego zamku przypominają więc te z Krakowa.
Jego budowę w XV wieku rozpoczęli Baranowscy, ale obecny wygląd zawdzięcza Leszczyńskim. Na ich prośbę włoski architekt przekształcił średniowieczną budowlę obronną w renesansowy zamek z dwiema wieżami.
Po Leszczyńskich w Baranowie osiedli Lubomirscy. Do zamku dobudowali galerię, na którą prowadzą wachlarzowate schody. Galeria nosi nazwę Tylmanowskiej, gdyż jej twórcą był znany niderlandzki architekt Tylman z Gameren. Piękne schody uwieczniono w filmie Czarne chmury – zbiegła po nich Anna Ostrowska, by wpaść w ramiona pułkownika Krzysztofa Dowgirda.
Wieniawa, czyli Bawola Głowa, herb Leszczyńskich.
Jednym z najcenniejszych wnętrz zamku jest siedemnastowieczna Baszta Falconiego z pięknym stiukowym sklepieniem. Przetrwała dzięki… żołnierzom radzieckim. Rzecz jasna, niechcący. Żołnierze, żeby się ogrzać, w baszcie rozpalili ognisko, a sadze szczelnie pokryły bogate zdobienia. Po renowacji w jednym miejscu na pamiątkę pozostawiono ciemną plamkę.
Niestety, inne pomieszczenia nie miały tyle szczęścia. Zamek został doszczętnie zrujnowany.
Ciekawą historię ma zamkowa kaplica. Jej wykonanie zlecił w 1902 roku ostatni właściciel zamku, Stanisław Dolański. Zaangażował najsłynniejszych krakowskich artystów: Józefa Mehoffera i Jacka Malczewskiego. Pierwszy zaprojektował polichromie na drewnianym stropie i witraże, drugi – namalował tryptyk z Matką Bożą, świętym Jackiem i Tobiaszem. Po II wojnie światowej przez wiele lat w kaplicy działało kino. Dopiero w 2008 roku miejsce odzyskało sakralny charakter.
Tryptyk Jacka Malczewskiego.
Jeden z witraży projektu Józefa Mehoffera.
Zamek z Baranowie Sandomierskim jest jedną z najpiękniejszych budowli renesansowych nie tylko w Polsce, ale i naszej części Europy. Ale mało brakowało, a nie mielibyśmy przyjemności go zwiedzać. Po wojnie był w opłakanym stanie. Jeszcze w latach pięćdziesiątych trzymano w nim zboże i siano, po dziedzińcu przechadzały się zwierzęta gospodarskie. Planowano zamek rozebrać, a cegły przeznaczyć na budowę szkół. Na szczęście mury okazały się zbyt solidne. Zamek w Baranowie ocalał dzięki tarnobrzeskiemu Siarkopolowi, który przystąpił do jego renowacji. W odnowionych komnatach gościli partyjni dygnitarze, chętnie bywał w nich Cyrankiewicz.
Po zamku krąży Biała Dama. To piękna dziewczyna, o której względy zabiegało dwóch braci. Panna nie mogła się zdecydować, a bracia byli niecierpliwi. By ułatwić jej zadanie, dobyli mieczy i zaczęli walczyć. Walczyli zapamiętale, aż obaj zginęli. Niezdecydowaną dziewczynę wrzucono do kominka – dość nietypowa kara.
To ten kominek.
Ta piękna dziewczyna to nie osmalona sadzą z kominka Biała Dama, ale Pani przewodnik, którą serdecznie pozdrawiam i dziękuję za wiele cennych informacji – wykorzystałam je, pisząc o zamku w Baranowie. Pani przewodnik stoi w Galerii Tylmanowskiej.
Zamek otacza piękny park, z ogrodami w stylu angielskim, francuskim i włoskim. Naprzeciwko wejścia rośnie tulipanowiec, który co roku w czerwcu pokrywa się tulipanami. Niestety, byłam w sierpniu.
Właściciele Baranowa spoczywają w podziemiach kościoła pw. Ścięcia świętego Jana Chrzciciela. W połowie XV wieku Jan Baranowski ufundował drewnianą świątynię, której patronem został święty Jan Chrzciciel. Niecałe dwa stulecia później, gdy miasto zasłynęło jako ośrodek reformacji, ówczesny właściciel zamku, Andrzej Leszczyński, przebudował ją i przekształcił w zbór kalwiński pw. świętego Jakuba. W ręce katolików kościół wrócił na początku XVIII wieku. Wtedy też zyskał dzisiejsze wezwanie.
Pierwszą część podróży po ziemi świętokrzyskiej zakończyłam historią wielkiej miłości Bolesława Leśmiana i Dory Lebenthal. Drugą część zakończę tak samo. Będzie to historia równie wielkiej miłości Marysi, córki kowala, i flisaka Antka.
Na odnowionym rynku w Baranowie Sandomierskim stoi fontanna. Zdobi ją postać Lasowiaczki, Marysi, najpiękniejszej dziewczyny w całej wsi.
Zakochał się w niej flisak Antek, a i ona nie była mu obojętna. Pewnego razu, gdy chłopak szedł spławiać Wisłą drewno do Gdańska, Marysia zawiesiła mu na szyi serce wykute przez ojca kowala. Miało sprawić, by o niej nie zapomniał. Historia Marysi i Antka dała początek legendzie o sercu Lasowiaczki. Serce stało się symbolem miłości i wierności. Hafciarki zaczęły zdobić jego motywem stroje, a dziewczęta wyszywały go na chusteczkach, które potem dawały upatrzonym chłopakom.
Serce Lasowiaczki stoi na rynku – ma ponad trzy metry wysokości i jest wykute z brązu. Podobno całus zakochanej pary pod nim gwarantuje dozgonną miłość.
Pisząc oba teksty o ziemi świętokrzyskiej, korzystałam z książek:
A. Bednarczyk, Iłża, Krajowa Agencja Wydawnicza, Kraków 1981.
A. Bednarczyk, „Taka cisza w ogrodzie". Iłżeckie miłości Leśmiana, Towarzystwo Ogród Ksiąg, Warszawa 1992.
W. Brociek, Ostrowiec Świętokrzyski i okolice, Agencja JP, Kielce 1998.
K. Firlej-Adamczak, S. Adamczak, Najciekawsze muzea, De Agostini, Warszawa 2011.
Góry Świętokrzyskie, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2006.
Królewskie miasto Sandomierz i okolice. Przewodnik po atrakcjach turystycznych, Wydawnictwo Turystyczne PLAN, Jelenia Góra 2013.
Największe atrakcje ziemi sandomierskiej, Regionalna Organizacja Turystyczna Województwa Świętokrzyskiego, Kielce 2015.
M. Sapała, Rekordy i ciekawostki, De Agostini, Warszawa 2013.
J. Szewczyk, Duchy w polskich zabytkach, Sport i Turystyka – Muza SA, Warszawa 2011.
R. Szewczyk, Podziemne trasy turystyczne, cz. 2, De Agostini Polska, Warszawa 2012.
A. Tarnowski, Ostatni mazur. Opowieść o wojnie, namiętności i stracie, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2012.
J. Zub, Tarnobrzeg. Kościół i klasztor dominikański, Wydawnictwo ABC, Tarnobrzeg 2000.
J. Zub, Tarnobrzeg. Pałac Tarnowskich w Dzikowie, Wydawnictwo ABC, Tarnobrzeg 2000.
Oraz artykułów:
Ale tego, Andrew, to nie pisz, [z A. Tarnowskim rozmawia M. Grzebałkowska], „Wysokie Obcasy” 27 IX 2008.
A. Krasuska, Perły renesansu i baroku, „Sielskie życie” 2015, nr 6.
M. Piasek, Polski cud ekologii, „Angora” 2014, nr 31.
sierpień 2016