Nie był to typowy wyjazd, bo tym razem nie pojechałam sama. Wybrałam się z koleżanką, która okazała się doskonałą towarzyszką codziennych wypraw. Karnie wstawała wcześnie rano i, nie zważając na ból nóg i zmęczenie, przemierzała ze mną pienińskie szlaki, a bywały dni, że szłyśmy po dwadzieścia kilometrów.
Długo zastanawiałam się, jaki tytuł nadać temu tekstowi. Jaki element naszych wycieczek uznać za najważniejszy?
Widziałyśmy mnóstwo miejsc: zamki w Czorsztynie i Niedzicy, kościółki w Dębnie Podhalańskim i Grywałdzie, dawne cerkwie w Szlachtowej i Jaworkach. Zwiedziłyśmy dokładnie Szczawnicę. Wspięłyśmy się na Wysoką, Sokolicę i Trzy Korony. Zahaczyłyśmy o słowacki Czerwony Klasztor, skąd na piechotę, wzdłuż Dunajca, wróciłyśmy na polską stronę. W ciągu sześciu dni przeszłyśmy niemal całe Pieniny w wzdłuż i w szerz. Pomyślałam: „Pieniński maraton”. I już miałam tytuł artykułu.
Nasze wyprawy w Pieniny zaczęłyśmy od Jaworek i doliny Białej Wody. Do lat powojennych tereny te były etniczną stolicą regionu łemkowskiego, zwanego Rusią Szlachtowską. W Jaworkach w latach międzywojennych mieszkał tylko jeden Polak, w dodatku żonaty z Łemką. Łemkowie trudnili się rolnictwem i pasterstwem: najpierw hodowali woły, potem owce. Utrzymywali się też z drutowania glinianych garnków.
W 1945 roku większość rodzin z Jaworek wysiedlono do ZSRR, a ci, którzy pozostali, dwa lata później w ramach akcji „Wisła” przenieśli się na Ziemie Odzyskane. Do wsi napłynęła ludność polska. Na rozległych pienińskich łąkach zaczęły paść się owce, stopniowo przywożone tu z Tatr. Ku wygodzie pasterzy wybudowano cztery wzorcowe bacówki. I choć pasterze z nich nie skorzystali, pasterstwo przetrwało w Pieninach do dziś. Niemal codziennie owce plątały się nam pod nogami…, a może my im. W końcu to one były u siebie.
Pod koniec lat 90. ubiegłego wieku do Jaworek przeniesiono jedną z opuszczonych owczarni. Miała stać się miejscem pracy twórczej artystów plastyków i muzyków. Mało kto wierzył w powodzenie przedsięwzięcia, bo pomysłodawca, Wieńczysław Kołodziejski, miał dużo zapału, ale mało pieniędzy. Nikt też nie sądził, że najwięksi muzycy polscy i zagraniczni zechcą grać we wsi Jaworki za „czapkę gruszek”, a artyści plastycy zjeżdżać tu na plenery malarskie. A jednak dzięki uporowi pana Kołodziejskiego i pomocy przyjaciół udało się. W 1999 roku powstała „Muzyczna Owczarnia”. Jej honorowym prezesem jest światowej sławy skrzypek Nigel Kennedy.
Wiele lat temu na placu w centrum Jaworek na potrzeby filmu Znikąd do nikąd wybudowano karczmę. W latach 70. otworzono w niej stylową restaurację. To właśnie tu jakieś piętnaście lat temu jadłam najlepszego na świecie smażonego pstrąga. Nie sprawdzałam, jak teraz smakują pstrągi, ale sama karczma i jej okolice znacznie się zmieniły. Chyba na lepsze.
Nad Jaworkami góruje kościół pw. świętego Jana Chrzciciela. Do wysiedlenia Łemków był cerkwią grekokatolicką, wzniesioną pod koniec XVIII wieku. We wnętrzu na szczęście zachowano cerkiewne wyposażenie.
Obok świątyni jest niewielki cmentarzyk, na którym leżą dawni mieszkańcy wsi, a na strychu kościoła mieszkają nietoperze.
Z Jaworek wiodą dwa ciekawe szlaki: do doliny Białej Wody i do wąwozu Homole. Przeszłyśmy oba.
Biała Woda – tak przez lata zwała się duża, bo licząca ponad sto gospodarstw wieś. Podobnie jak w Jaworkach mieszkali w niej Łemkowie. W 1947 roku musieli opuścić swoje ziemie. Ich domy i budynki gospodarcze zniszczono. Pozostały resztki fundamentów i zdziczałe drzewa owocowe rosnące niegdyś w przydomowych sadach. Pozostały też kapliczki i charakterystyczne drewniane krzyże z wyciętą z blachy postacią Chrystusa.
Pisząc o Jaworkach, wspomniałam o drutowaniu glinianych garnków. Biała Woda była najważniejszym w Polsce ośrodkiem wędrownego druciarstwa. Drutowaniem popękanych glinianych dzbanów, garnków i mis trudnili się wszyscy mężczyźni. Wędrowali od Warszawy po Kijów, dźwigając na plecach swój warsztat. W płóciennym worku nieśli kleszcze, druty i miękuszkę, czyli klej z wyrobionego w ustach żytniego chleba. Powiadano, że dobry druciarz i jajo zadrutuje tak, by nie pękło.
Zdjęcie zrobione w Muzeum Pienińskim im. Józefa Szalaya w Szlachtowej
W 1963 roku na terenach dawnej wsi utworzono rezerwat krajobrazowy Biała Woda – łagodny, gdzieniegdzie poprzetykany skałami wąwóz, który posłużył za scenerię do filmu Janosik.
Drugi wąwóz – Homole – to najbardziej znany z pienińskich wąwozów. Tworzą go malownicze skałki, potok Kamionka i… metalowe schody zupełnie niepasujące do całości. Jeśli dobrze pamiętam, kiedyś były drewniane.
Wąwóz kończy ciekawa forma skalna – Kamienne Księgi. Według łemkowskiej legendy tajemnym pismem zapisane są w nich wszystkie losy ludzkie. Nikt nie wie, jak je odczytać. Kiedyś tę umiejętność posiadł sędziwy pop z Lipnika, ale Pan Bóg odebrał mu mowę. Nie chciał, by swą wiedzą podzielił się z innymi.
Z wąwozu Homole niedaleko już na Wysoką, najwyższe wniesienie Pienin. Po drodze nie lada atrakcja – ogromne stado owiec prowadzone przez psy paserskie, a w samym środku stada uradowani turyści.
Podejście na Wysoką jest łagodne. Idzie się łąkami i tylko pod koniec trzeba się trochę powspinać po kamieniach, ale widoki ze szczytu rekompensują wysiłek. Chociaż tym razem porywisty wiatr utrudniał ich podziwianie.
Z Wysokiej poszłyśmy szczytami, płaskimi jak stół, w kierunku Szczawnicy. Pieniny to niewysokie, łagodne góry dostępne dla każdego. Obeszłam je w sandałkach i ze zdziwieniem patrzyłam na innych turystów uzbrojonych w ciężkie buty do wspinaczek wysokogórskich. Współczułam im – upał był niemiłosierny.
Na szlaku owce. To słodkie maleństwo miało ochotę dołączyć do nas. Niestety, matka owca była innego zdania.
Chciałyśmy dojść do Palenicy i, korzystając z wyciągu krzesełkowego, wygodnie wrócić do Szczawnicy, ale pomyliłyśmy szlaki i zamiast na Palenicy wylądowałyśmy w Szlachtowej. Tę niewielką wieś widziałyśmy, schodząc ze szczytu, i może dobrze się stało, bo w Szlachtowej jest piękna biała cerkiew z trzema kopułami doskonale widoczna z góry, ale zupełnie niewidoczna, gdy się jest na dole. Świątynia, dziś kościół katolicki pw. Matki Bożej Pośredniczki Łask, chowa się między innymi zabudowaniami.
Cerkiew powstała w 1909 roku. Otacza ją kamienny murek, w który wbudowano dzwonnicę parawanową.
Obok stoi drewniany krzyż ufundowany przez koło łowieckie „Przehyba” w Szczawnicy, tak wysoki, że nie mieści się na jednym zdjęciu.
Od 2014 roku w Szlachtowej, w budynku dawnej strażnicy, działa ciekawe Muzeum Pienińskie im. Józefa Szalaya. Z informacji towarzyszących poszczególnym ekspozycjom korzystałam, pisząc ten artykuł.
Nazajutrz dokończyłyśmy szlak z Wysokiej do Szczawnicy, tyle że w odwrotnym kierunku. Wjechałyśmy kolejką na Palenicę i doszłyśmy do „feralnego zejścia” z poprzedniego dnia. Niebo było czyste, powietrze przejrzyste, a po wietrze ani śladu – widoki przepiękne. Zwłaszcza na Trzy Korony.
Ale celem wyprawy tego dnia miała być Sokolica. Zeszłyśmy więc do schroniska „Orlica”. Wybrałyśmy chyba najgorszą możliwą drogę – stromo, ślisko, kamieniście. A obok spokojnie wiła się ścieżka, tyle że nie było jej na mapie.
W latach międzywojennych „Orlica” była prywatnym pensjonatem, jednym z najatrakcyjniejszych i najpiękniej położonych w całej Szczawnicy. Po wojnie budynek przejęło PTTK i urządziło w nim schronisko górskie. Jego długoletnim kierownikiem był Czesław Winiarski, weteran bitwy pod Monte Cassino.
Po drodze na Sokolicę jest jeszcze jedno ciekawe miejsce – skalna nisza zwana nieoficjalnie Piecem Majki, a oficjalnie Grotą Zyblikiewicza. Nie ma chyba pienińskiego turysty, który nie zrobiłby zdjęcia temu urokliwemu miejscu.
Według legendy Sokolicą zwano córkę króla Pienin, którą zły czarownik zamienił w górę. Dziewczyna podobno była piękna. Jej urodę odzwierciadla urok góry i niesamowity widok z jej szczytu. Trochę przeszkadzał nam wiatr, który gnał jak oszalały. Chwilami jednak uspakajał się i pozwalał podziwiać przełom Dunajca. Ale i tak miałyśmy lepiej od tych, którzy wybrali się w Tatry. Tam halny zgarniał ludzi ze szczytów.
Na Sokolicy rośnie najsłynniejsza w Polsce sosna.
Nie mogłam się zdecydować, z której strony ładniejsza
Sosny reliktowe, niskie i dziwacznie powykręcane, są pozostałością po lasach porastających Pieniny w czasach ostatniego zlodowacenia. Niektóre liczą sobie blisko 550 lat i są najstarszymi sosnami spotykanymi w Polsce.
Zazwyczaj z Sokolicy wędruje się Sokolą Percią na Trzy Korony. My jednak na Trzy Korony weszłyśmy innego dnia i z zupełnie innej strony. Busikiem dojechałyśmy do Czorsztyna i poszłyśmy halą Majerz i grzbietem Macelaka.
Szlak wiedzie łąkami. Po prawej stronie Jezioro Czorsztyńskie, oba zamki – w Czorsztynie i Niedzicy – i Tatry. Czegóż chcieć więcej?
Na Trzech Koronach tłumy ludzi. Po raz pierwszy musiałam stać w kolejce, żeby wejść na szczyt, a na szczycie podreptać parę minut i zejść, żeby inni mogli wejść. Widoki cudne.
Z Trzech Koron zeszłyśmy do przełęczy Szopka, zwanej też przełęczą Chwała Bogu, i Wąwozem Szopczańskim – wąskim i głębokim, otoczonym białymi wapiennymi skałami, dzięki którym zwany jest pienińską kościeliską – doszłyśmy do jednego z najpiękniejszych górskich schronisk.
Swą nazwę zawdzięcza szczytowi, u którego stóp leży – Trzem Koronom. Budynek powstał w 1930 roku dzięki Komisji Turystycznej Województwa Śląskiego i do 1939 roku był bazą szkolnych kolonii dla dzieci ze Śląska. W czasie II wojny światowej Niemcy wykorzystywali schronisko jako strażnicę graniczną. Taką funkcję pełniło też przez kilka pierwszych powojennych lat. Z czasem stało się letnim domem wypoczynkowym dla żołnierzy Wojsk Ochrony Pogranicza. Dziś schronisko „Trzy Korony” jest otwarte dla wszystkich.
Chciałyśmy zobaczyć Czerwony Klasztor (opiszę go w aneksie, bo leży po słowackiej stronie), ale to oznaczało powrót do domu na piechotę. Po godzinie 16 nie było już ani busa, ani tratwy, na której mogłybyśmy popłynąć Dunajcem. Czekało nas więc dziesięć kilometrów Drogą Pienińską – cóż to dla nas. Poszłyśmy. Dunajec wił się i zaplatał, za każdym zakrętem oferując coraz to nowe i coraz to ciemniejsze widoki.
Zanim dotarłyśmy do dawnego przejścia granicznego między Polską i Słowacją zapadł mrok. Szukamy tej Szczawnicy, a jej ani śladu. Zamiast niej jest jakaś Leśnica. Niewiarygodne, żeby zabłądzić na prostej (choć krętej) drodze. Szczawnica szczęśliwie była parę metrów dalej.
Jeden dzień poświęciłyśmy na pienińskie zamki: w Niedzicy i w Czorsztynie.
W początkach XIV wieku ród Berzeviczych zbudował w Niedzicy zamek górny, pod koniec XV starosta spiski Emeryk Zapoyla dobudował doń zamek dolny, a sto lat później Jerzy Horváth uzupełnił całość o zamek średni – tak w telegraficznym skrócie powstał jeden z najcenniejszych w Polsce zabytków architektury obronnej, zamek Dunajec w Niedzicy.
Ród Horváthów kilkakrotnie zamek tracił i odzyskiwał. Na początku XIX wieku przejął go Andrzej Horváth, odnowił i prowadził w nim tak wystawne życie, że krążyły o nim legendy. Sobie pobłażał, ale dla innych miał ciężką rękę. W części zamku urządził więzienie. Dziś oglądać można salę tortur wyposażoną w odpowiednie narzędzia. Są to rekwizyty z Janosika. Kręcono tu bowiem wiele scen filmu – być może dlatego, że według różnych źródeł, mniej lub bardziej wiarygodnych, jednym z więźniów niedzickiego zamku był prawdziwy Janosik.
W latach 70. w Niedzicy nagrywano Wakacje z duchami, film oparty na powieści Adama Bahdaja. W filmie jest scena, w której przewodnik oprowadzający po zamku wycieczkę wspomina o Bogusławie Łysym i Brunhildzie. Przewodnicy do tej pory opowiadają tę legendę o kochającym się, choć kłótliwym małżeństwie, bo i nam udało się jej posłuchać.
Dawno, dawno temu na zamku w Niedzicy mieszkali księżniczka Brunhilda i książę Bogusław. Z początku bardzo się kochali, a potem jeszcze bardziej kłócili. Ich głośne awantury przeszkadzały innym lokatorom zamku. Postanowili więc umieścić krewką parkę w zamkowej wieży.
Awantury tylko przybrały na sile. Jedna z nich zakończyła się tragicznie. Mocno rozeźlony Bogusław popchnął Brunhildę, która wyleciała przez okno wprost do studni. Bogusław wpadł w czarną rozpacz. Godzinami błąkał się po zamku, zawodząc: „Przebacz mi, Brunhildo!”. Aż pewnego dnia usłyszał głos dochodzący ze studni: „Przebaczam ci, Bogusławie Łysy”. Bogusław ucieszył się, ale i trochę zdziwił, bo czuprynę miał nie byle jaką… ale tylko do następnego poranka. Gdy się obudził, po czuprynie nie było ani śladu. Cóż, Bogusław stracił włosy, ale zyskał przydomek. Od tego czasu nazywano go Bogusławem Łysym.
Podobno, gdy mężczyzna wymówi przy niedzickiej studni imię swojej ukochanej – a sumienie ma niezbyt czyste – podzieli los Bogusława Łysego. A co z łysymi? Mogą grzeszyć bezkarnie.
Zamek niedzicki kryje wiele tajemnic. Jedną z nich jest testament Inków. W XVIII wieku jeden z Berzeviczych, Sebastian, poślubił w Peru Indiankę. Mieli córkę Uminę, która została żoną bratanka Tupaca Amaru II, przywódcy powstania przeciw Hiszpanom. Gdy powstanie upadło, Sebastian Berzeviczy, Umina i jej syn Antonio uciekli do Polski. Schronili się w Niedzicy. Niestety, hiszpańscy prześladowcy i tu ich dopadli. Umina zginęła zasztyletowana na zamkowym dziedzińcu. Sebastian, chcąc ratować wnuka, przekazał go na wychowanie jednemu z kuzynów. Stało się tak na mocy dokumentu spisanego w Niedzicy w 1797 roku. W dokumencie tym była wzmianka o testamencie Inków i ich skarbach zatopionych w jeziorze Titicaca. Po II wojnie światowej w Niedzicy zjawił się potomek Antonia, Andrzej Benesz. W archiwum kościoła Świętego Krzyża odnalazł akt adopcyjny swego prapradziadka. Na jego podstawie w zamku odnaleziono ołowianą tubę, a w niej niezwykły testament spisany pismem węzełkowym. Niestety, nie udało się go odczytać. Andrzej Benesz nie odnalazł skarbu swych przodków. Zajął się polityką, w latach 70. był posłem na Sejm. Zginął w wypadku samochodowym. Być może – jak powiadają – dosięgła go klątwa inkaskich kapłanów.
Umina zaś, jako biała dama, w letnie noce przechadza się po zamkowym dziedzińcu.
Z baszty niedzickiego zamku widać zamek w Czorsztynie. Leży po przeciwnej stronie Jeziora Czorsztyńskiego.
Można dopłynąć do niego statkiem, co oczywiście zrobiłyśmy.
Zamek w Czorsztynie – „Jedno z miejsc najinteresowniejszych w dziejach Polski, pomnik czasów Kazimierza Wielkiego, mieszkanie Czarnego Zawiszy, a dzisiaj rozsypujący się kościotrup” – tak w 1853 roku o zamku pisał Seweryn Goszczyński. Czorsztyńskiego „kościotrupa” nazwę bardziej fachowo – trwała ruina przystosowana do zwiedzania.
W XIII wieku w miejscu, gdzie dziś stoi zamek, był gród obronny Wronin, wzniesiony najprawdopodobniej przez starosądeckie klaryski. Wybudowany na wysokiej, stromej skale umożliwiał kontrolowanie okolicy. Znaczenie militarne tego miejsca docenił król Kazimierz Wielki, który około 1350 roku wybudował tu zamek. W ten sposób umocnił południową granicę państwa.
Do końca XIV zamek w Czorsztynie był siedzibą starosty – namiestnika króla. Do jego obowiązków należało utrzymanie zamku wraz z załogą, rekrutującą się z okolicznych chłopów. Wśród starostów do historii przeszedł Zawisza Czarny.
Pogranicze węgierskie było spokojne, zamek w Czorsztynie nie odgrywał więc wielkiej roli na arenie międzynarodowej, padał raczej ofiarą zamieszek krajowych. Buntownicy kończyli tak:
W 1790 roku w zamek uderzył piorun. Wybuchł pożar, w wyniku którego zamek zamienił się w ruinę. Ostatni starosta nie przywrócił go do dawnej świetności. Czasy nie sprzyjały. Polska znalazła się pod zaborami. W 1811 roku władze austriackie przejęły dawną królewszczyznę, podzieliły ją i sprzedały na licytacji. Czorsztyn wraz z okolicznymi wsiami nabył Jan Maksymilian Drohojowski. Zamek nie nadawał się już do odbudowy, ale nowi właściciele powstrzymali jego dalszą dewastację, a na podzamczu postawili dwór i urządzili park. W latach międzywojennych Drohojowscy rozpoczęli budowę nowoczesnego letniska Nadzamcze. Bywała w nim marszałkowa Piłsudska.
Po II wojnie światowej dobra Drohojowskich zostały rozparcelowane. Odżyły też dawne, bo sięgające 1905 roku, plany wykorzystania wód Dunajca i budowy zapory. Czorsztyn, okoliczne wsie i przysiółki miały zostać zalane.
Pod naciskiem społecznym zdecydowano się ocalić oba zamki – w Niedzicy i w Czorsztynie – oraz kilka zabytkowych budowli. Niektóre znajdują się w Osadzie Turystycznej Czorsztyn. Osada mieści się we wsi Kluszkowce na cyplu Stylchyn nad brzegiem Jeziora Czorsztyńskiego. Budynki przeniesiono w nowe miejsce, zachowując ich dawną funkcję i formę. W niektórych można wynająć pokój, w innych zjeść obiad. Wśród najcenniejszych obiektów są zagroda Jana Królczyka z 1909 roku oraz wille Teofila Sanoka i Leopolda Szperlinga – obie z dwudziestolecia międzywojennego.
Budowę zapory ukończono w 1997 roku. Dwór i park Drohojowskich przestały istnieć. W całości lub częściowo zniszczono dwanaście miejscowości, a w nich dwory, pensjonaty, chłopskie zagrody, kościoły, kaplice, cmentarz – obiekty nierzadko zabytkowe, osiemnasto- lub dziewiętnastowieczne.
W czasie naszych pienińskich wędrówek widziałyśmy też dwa zabytkowe kościoły: w Dębnie Podhalańskim i w Grywałdzie.
Drewniany kościół pw. świętego Michała Archanioła w Dębnie Podhalańskim to najcenniejszy i najpiękniejszy drewniany kościół w polskich Karpatach. W 2003 roku został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.
Zbudowano go w XV wieku z drewna jodłowego i modrzewiowego bez użycia gwoździ. Kładzione za zrąb belki umacniano jedynie drewnianymi kołkami.
Wystrój i wyposażenie świątyni przetrwały wieki w niemal niezmienionym stanie. Kościoła nie zniszczyły ani powodzie, ani pożary. Ani też nie przerabiano go zgodnie ze zmieniającymi się przez wieki modami. Skromny kościółek w niewielkiej podgórskiej wsi latami stał sobie spokojnie aż z zapomnienia wyciągnęła go młodopolska chłopomania. Wtedy mocno zaniedbaną świątynię odremontowano, szczęśliwie nie niszcząc przebogatej szesnastowiecznej polichromii.
Jest to najstarsza, w całości zachowana europejska polichromia na drewnie. Historycy sztuki doliczyli się tu siedemdziesięciu siedmiu motywów występujących w dwunastu układach i trzydziestu trzech wariantach kolorystycznych. Ornamenty zdobią nie tylko ściany i sufit, ale także ambonę, parapet chóru i ławy. Wykonanie tych malowideł nie było trudne. Powstały przy użyciu wyciętych ze skóry szablonów. Zachowały się jednak w całości, nie tracąc kolorów, i na tym polega ich wartość.
Nie sposób opisać wszystkich dzieł sztuki sakralnej zachowanych w kościółku. Najlepiej przyjechać i zobaczyć na własne oczy. Zwiedzać można jedynie w określone dni i godziny i tylko z przewodnikiem. Najlepiej dołączyć do jakiejś grupy turystów. Zdjęć oczywiście też nie wolno robić. To zamieszczone poniżej pochodzi z informatora wydanego przez parafię.
Przed tym ołtarzem klęczał filmowy Janosik. Brał ślub z Maryną, ale jak wiadomo, niedługo cieszył się małżeńskim szczęściem, bo tylko do wyjścia z kościoła, zresztą już zupełnie innego, bo stojącego na polanie Chochołowskiej w Tatrach.
Ze zbójnikami wiąże się legenda o powstaniu kościoła w Dębnie Podhalańskim. Stoi on w miejscu, w którym na dębie objawił się im Michał Archanioł.
Nieznani są twórcy szesnastowiecznych malowideł i rzeźb zdobiących kościółek. Ale jednego twórcę zapewne pamięta wielu najstarszych górali. To Józef Janos – Nikofor z Dębna, jeden z największych ludowych rzeźbiarzy. Jego prace zdobią nie tylko kościółek w Dębnie, ale też w Murzasihlu, Rogoźniku i Zakopanem.
W młodości w jakiejś kapliczce Janos zobaczył figurę świętej Kingi. Zachwycił się nią i spróbował wyrzeźbić taką samą. Okazało się, że ma ogromny talent. Jego dzieła cenili znawcy sztuki ludowej, on jednak za nic miał ich zachwyty. Strugał swoje świątki, a mistrzów miał dwóch. Pierwszym był Wit Stwosz. By zobaczyć ołtarz w kościele Mariackim, Janos wybrał się rowerem do Krakowa. Drugim był święty Franciszek. Janos należał do III zakonu świeckiego im. Świętego Franciszka i kazał pochować się we franciszkańskim habicie.
Kapliczka przydrożna w Dębnie (raczej nie ma nic współnego z Józefem Janosem)
Piękny zabytkowy drewniany kościółek stoi też w Grywałdzie, wsi niegdyś licznie zamieszkanej przez znachorów, czarowników i zbójników.
Kościół pw. świętego Marcina leży na Szlaku Architektury Drewnianej. Wybudowano go w drugiej połowie XV wieku. Nie jest tak bogato zdobiony jak ten w Dębnie Podhalańskim, ale za to ładniej położony – stoi na niewielkim wzgórzu.
Wewnątrz kościoła ocalały duże fragmenty polichromii z początku XVII wieku, strop zdobiony kasetonami z motywami rozet i piękna barokowo-ludowa pieta z XVIII wieku. W ołtarzu głównym znajduje się najcenniejszy zabytek świątyni – tryptyk późnogotycki z początków XVI wieku. W jego środkowej części widać patrona kościoła, siedzącego na białym koniu świętego Marcina, który odcina kawałek swego płaszcza, by nakryć nim biedaka.
Nieopodal kościółka wybudowano murowaną świątynię, która według autorów wielu przewodników szpeci okolicę, ale moim zdaniem nie wygląda aż tak fatalnie. Od starego kościoła oddzielają ją drzewa.
We wsi zachowało się kilka starych chałup. To jedna z nich – drewniany budynek z Chrystusem chroniącym domostwo.
Czas napisać trochę o Szczawnicy, gdzie miałyśmy kwaterę. Zatrzymałyśmy się w willi „Sandra”, którą z czystym sumieniem możemy każdemu polecić. Pokoje czyściutkie i wyjątkowo gustownie urządzone. Dobrze wyposażona kuchnia, osobne wejście i miła właścicielka, dbająca o potrzeby gości. Jedynym mankamentem jest to, że „Sandra” leży blisko ulicy, jeśli więc komuś przeszkadza hałas, niech prosi o pokój od ogrodu. Panią Anię oczywiście pozdrawiamy.
Szczawnicę zwiedzałyśmy po trochu każdego dnia i bardziej dokładnie ostatniego, gdy pogoda nie pozwoliła nam iść w góry. Ale taki jeden pochmurny, trochę deszczowy dzień też się przydaje, by przejść się po muzeach, poznać historię okolicy, pogadać z ciekawymi ludźmi czy posiedzieć w knajpce, na przykład w wilii „Pociecha”.
Szczawnica – uzdrowisko położone w dolinie Grajcarka między zboczami Palenicy i Bryjarki. Prawym brzegiem potoku wiedzie niedawno ukończona promenada. Mostki łączą ją ze ścieżką pieszo-rowerową ciągnącą się wzdłuż drugiego brzegu potoku.
O Palenicy już wspomniałam. Można na nią wjechać wyciągiem krzesełkowym. Na Bryjarkę i leżący nad nią Bereśnik trzeba wejść o własnych siłach. W 1902 roku na Bryjarce stanął żelazny krzyż – młodszy brat krzyża stojącego na Giewoncie. Nie wiem, jak to się stało, ale go minęłyśmy. Zobaczyłyśmy go wieczorem, jak w mroku połyskiwał nad Szczawnicą.
Z Bryjarki poszłyśmy do schroniska pod Bereśnikiem. Szlak piękny, z widokiem na Szczawnicę i otaczające ją góry, a nawet – przy ładnej pogodzie – na Tatry.
A z Bereśnika, leśnymi ścieżkami zeszłyśmy do wodospadu Zaskalnik. Spokojny i niewielki, raptem pięciometrowy, ale urokliwy. Doskonałe miejsce, by odpocząć po dłuższym spacerze.
I tak, łażąc po okolicznych górach, wróciłyśmy do Szczawnicy.
Pierwsza wzmianka o niej pochodzi z początku XVI wieku, ale bardziej znana stała się dopiero w XIX wieku, gdy kupiła ją węgierska rodzina Szalayów. Jeden z nich, Józef Szalay, stworzył w Szczawnicy niezwykle popularny kurort, do którego przybywali goście z Królestwa Polskiego, Węgier i Niemiec. Leczono w nim wodami o kwaskowatym smaku, zwanymi przez górali szczawami. Stąd wzięła się nazwa miejscowości.
Dawny dwór Szalayów
Kuracjusze mieszkali w domach oznaczonych godłami zwanymi herbami szalayowskimi. Były to drewniane tablice ozdobione malowidłami, zawieszane nad drzwiami. W zależności od tego, co przedstawiało malowidło, goście mieszkali w domu „Pod zajączkiem”, „Pod winogronem”, „Pod lisem” itp. Obrazek dyskretnie informował o charakterze i talentach gospodarza. Pozwalał też łatwiej orientować się w gęstej zabudowie uzdrowiska. Pomysłodawcą i pierwszym malarzem herbów był Józef Szalay.
Zdjęcie zrobione w Muzeum Pienińskim im. Józefa Szalaya w Szlachtowej
Zanim wybudowano pensjonaty i wille, w modnym wówczas stylu szwajcarskim, goście mieszkali w góralskich chałupach. Na czas ich pobytu górale czyścili i opróżniali izbę białą. Kuracjusze przybywali z własnym wyposażeniem. Leczenie polegało na piciu wody i kąpielach, a że łazienek kąpielowych jeszcze brakowało, goście moczyli się w wodzie przywiezionej przez gazdę w beczce.
Zdjęcia zrobione w Muzeum Pienińskim im. Józefa Szalaya w Szlachtowej
Józef Szalay spopularyzował największą atrakcję turystyczną Pienin – spływ przełomem Dunajca. Za jego czasów tratwy wyruszały z Czorsztyna, Niedzicy, Sromowców lub Czerwonego Klasztoru. Niekiedy Dunajcem płynęła flotylla złożona z kilkudziesięciu tratw. Na pierwszej umieszczano moździerz, z którego co jakiś czas strzelano na wiwat, zwłaszcza w miejscach, gdzie echo zwielokrotniało huk wystrzału. Na następnej płynęła orkiestra zdrojowa. Dopiero za nimi podążały tratwy z kuracjuszami, turystami, uczonymi, artystami, politykami i wszystkimi innymi, których stać było na taką rozrywkę.
Sprzymierzeńcem Szalaya w rozwoju Szczawnicy był Józef Dietl, człowiek wielce zasłużony: lekarz, profesor i rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, założyciel Akademii Umiejętności, prezydent Krakowa i propagator polskich uzdrowisk, a przede wszystkim ojciec wodolecznictwa polskiego. Stworzył nową dziedzinę medycyny – balneologię, zajmującą się badaniem właściwości leczniczych wód podziemnych i borowin oraz wodolecznictwem. Szczawnicę szczególnie sobie upodobał, przyznając jej pierwsze miejsce wśród „zdrojowisk Galicji”.
W 1875 roku Szalay sporządził testament, zgodnie z którym Zakłady Zdrojowe otrzymała krakowska Akademia Umiejętności. Jej obowiązkiem było „utrzymanie i rozwijanie tych zakładów na pożytek i bogactwo kraju”.
Za czasów Akademii wzniesiono Dworzec Gościnny, który przez lata był centrum życia kulturalnego Szczawnicy. Ogromny gmach mieścił salę balową na pięćset osób otoczoną galerią dla widzów i muzyków. Oprócz niej – salę widowiskową, fortepianową, bilardową, pokój do gry w karty, cukiernię, salon fryzjerski, sklepy, atelier fotograficzne i wiele innych przybytków stworzonych ku radości i wygodzie szczawnickich gości.
Dworzec Gościnny spłonął w 1962 roku. Odbudowano go niedawno, bo w roku 2011.
W 1909 roku Akademia Umiejętności sprzedała uzdrowisko Adamowi Stadnickiemu. Za jego czasów wyremontowano większość domów, powiększono Park Górny, zbudowano inhalatorium z jedynymi wówczas w Polsce komorami pneumatycznymi oraz komfortową „Willę pod Modrzewiami”.
Po zakończeniu II wojny światowej uzdrowisko w Szczawnicy zostało upaństwowione. Powstawały sanatoria branżowe o charakterystycznych nazwach: „Hutnik”, „Górnik”, „Nauczyciel”, „Budowlani”. „Papiernik”. W 2005 roku uzdrowisko stało się własnością potomków hrabiego Stadnickiego.
Pamiętam Szczawnicę sprzed kilkunastu lat – zapyziałe miasteczko. Dziś nie do poznania. Szczawnica wypiękniała.
Zwłaszcza wschodnia pierzeja placu Dietla robi wrażenie: „Dom nad Zdrojami”, w którym mieści się pijalnia szczawnickich wód mineralnych, kawiarnia „Café Helenka”, za nimi neogotycka kaplica ufundowana w 1846 roku, a jeszcze wyżej Park Górny. W nim rzeźby i odrestaurowany budynek dawnej „Willi pod Modrzewiami” – pierwszy pięciogwiazdkowy hotel w Pieninach. Hotel piękny, szkoda tylko, że jego nazwa – „Modrzewie Park Hotel” – jest tak pretensjonalna, nowomodna. Ta dawna była lepsza.
Nawet dziewczyna z dzbanem na placu Dietla trochę się zmieniła… jakby wyszczuplała. Dawniej dzban, z którego tryska woda, trzymała bardziej dorodna niewiasta. Pozowała do niej Georgette, kelnerka w restauracji „Malinowa”. Jej uroda tak zauroczyła plastyka Stanisława Marcinowa, że postanowił ją uwiecznić. W 1957 roku żelbetonowa dziewczyna zasiadła na placu Dietla.
W 2014 roku na jej miejscu pojawiła się eteryczna panienka z brązu wykonana przez artystę rzeźbiarza Michała Batkiewicza. Nie wiadomo, czyimi wdziękami się inspirował.
Skąd ta zmiana? Jak stwierdził burmistrz Szczawnicy: „Fontanna […] na Placu Dietla ma odwoływać się do tradycyjnego zagospodarowania tego ważnego dla miasta miejsca, ale równocześnie ma podkreślić nowy etap rozwoju uzdrowiska i jego atrakcyjności turystycznej”. Takie czasy…
Plac Dietla, ulica Zdrojowa, okolice kościoła pw. świętego Wojciecha pełne są turystów.
Jeśli ktoś chce odpocząć w miejscu mniej gwarnym, może zaszyć się w Parku Dolnym, siąść nad stawem lub pochodzić po pustych zazwyczaj alejkach.
Na koniec kilka słów o panu Janie Malinowskim od „Matrunioka”, który w starej chałupie przy ulicy Szalaya – chałupie „Pod matroną” – prowadzi Izbę Regionalną, prywatne muzeum etnograficzne. Pan Malinowski od lat ratuje kulturę materialną i duchową górali pienińskich, gromadząc przedmioty związane z historią, pracą i zwyczajami przodków. Liczba zgromadzonych przez niego obiektów jest imponująca, a to tylko drobna część ogromnej kolekcji tworzonej od pięćdziesięciu lat. Brakuje miejsca, by wszystkie zbiory pokazać. A i chałupa „Pod matroną” też nie pierwszej młodości.
Gdy zwiedzałyśmy Izbę Regionalną pana Malinowskiego, przypomniało mi się Muzeum Bojków w Myczkowie w Bieszczadach. Ono też zrodziło się ze zbieraczej pasji jednego człowieka. Dopisało mu szczęście i zebrane przez niego eksponaty znalazły lokum w okazałym budynku.
Szczerze życzę panu Janowi Malinowskiemu, by i jego zbiory trafiły w godne miejsce. Gdyby przepadły, strata byłaby niewyobrażalna.
Pisząc ten artykuł, korzystałam z następujących książek:
S. Adamczak, K. Firlej-Adamczak, Uzdrowiska. Cz. 2, De Agostini, Warszawa 2012.
J. Milan, A. Spiehowicz-Jędrys, Dębno Podhalańskie, Wydawnictwo Ścieżki Wiary, Dębno 2012.
J. Nyka, Pieniny. Przewodnik, Trawrs, Latchorzew 1997.
Pieniny, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2006.
Polskie parki narodowe na weekend, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2000.
J. Sobczak, Duchy w polskich zabytkach, Sport i Turystyka – Muza SA, Warszawa 2011.
Uzdrowisko Szczawnica, wyd. Thermaleo, Szczawnica b.r.w.
oraz materiałów dostępnych w zwiedzanych obiektach.
Aneks – Czerwony Klasztor
Czerwony Klasztor – jeden z najważniejszych klasztorów na Słowacji. Na początku XIV wieku ufundował go dla kartuzów z Klasztoriska Kokosz Berzeviczy. Odpokutował w ten sposób za zbrodnię, której się podpuścił. Wybrał piękną okolicę: nad Dunajcem, z widokiem na Trzy Korony.
Początkowo klasztor zwany był lechnickim. Ta nazwa utrzymała się do XVII wieku, kiedy to – z względu na kolor ceglanych ścian – został Czerwonym Klasztorem.
Sercem klasztoru był kościół pw. świętego Antoniego Pustelnika, którego budowę rozpoczęto w 1360 roku ściśle według kartuskich reguł – był prosty, jednonawowy i bez wieży.
Kartuzi osiedli nad Dunajcem i systematycznie przejmowali okoliczne ziemie. W końcu utworzyli coś na kształt państewka, które w połowie XVI wieku liczyło dwanaście wsi. To gromadzenie dóbr pozostawało trochę w sprzeczności z regułą zakonu, gdyż kartuzi byli zgromadzeniem kontemplacyjnym, nieinteresującym się życiem doczesnym. Zakonnicy nie utrzymywali kontaktów z okoliczną ludnością, a dni spędzali na medytacjach i modlitwie.
W czasie reformacji zakon kartuzów został skasowany, a jego dobra stały się własnością magnackich rodzin węgierskich. Czerwony Klasztor pozostawał w prywatnych rękach aż do początku XVIII wieku. W 1704 ówczesny właściciel, biskup Władysław Matioszowski, przekazał go włoskim kamedułom.
Klasztor odremontowano, nadając mu barokowy wystrój. Budynki zostały otoczone murem, a kościół zbogacił się o wieżę i bogatą dekorację sklepienia. Dla zakonników zbudowano dziesięć otoczonych ogródkami eremów. W każdym mieszkał jeden zakonnik – ojciec. Ojcowie modlili się, medytowali, studiowali księgi religijne, ale też pracowali. Do dziś z eremów pozostało trochę gruzu.
W klasztorze działała najstarsza na Górnych Węgrzech apteka. Przez pół wieku zarządzał nią brat Cyprian, pochodzący z Polkowic Śląskich lekarz i botanik. Jego dziełem jest Zielnik, w którym opisał prawie trzysta gatunków roślin rosnących w Pieninach i Tatrach. Brat Cyprian zajmował się też wyrobem świeczek i luster. Interesował się alchemią, a jeśli wierzyć legendzie, zbudował drewniane skrzydła, na których przeleciał z Trzech Koron nad Dunajcem. Niektórzy twierdzą, że dzięki pomocy diabła doleciał nawet nad Morskie Oko. Gdy tylko wylądował, zerwała się burza z piorunami. Jeden z nich trafił w brata Cypriana i zamienił go w skałę zwaną dziś Mnichem.
Zakon kamedułów w Czerwonym Klasztorze przestał istnieć w latach 80. XVIII wieku na rozkaz cesarza Józefa II. Bibliotekę wywieziono do Pesztu, wyposażenie kościoła trafiło do świątyni w Muszynie. Dziś klasztor jest częścią muzeum w Starej L’ubovni.
Pisząc tekst o Czerwonym Klasztorze, korzystałam z przewodnika udostępnianego w klasztorze oraz z książek:
J. Nyka, Pieniny. Przewodnik, Trawrs, Latchorzew 1997.
Pieniny, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2006.
wrzesień 2015