Zdjęcie z Muzeum Bojków w Myczkowie.
Z Bojkami po raz pierwszy zetknęłam się podczas mojego wyjazdu do Polańczyka jesienią 2013 roku. Zwiedziłam wtedy malutkie muzeum Bojków w pobliskim Myczkowie. Bojkowie to grupa etniczna górali zamieszkująca niegdyś między innymi polskie Bieszczady. Po drugiej wojnie światowej Bojkowie podzielili los swoich sąsiadów Łemków: zostali przesiedleni na Ukrainę lub rozproszeni po Polsce. Wydaje mi się, że są mniej znani od Łemków, dlatego postanowiłam trochę o nich napisać.
Artykuł jest długi, więc podzieliłam go na rozdziały:
1. Bojko – to (nie) brzmi dumnie
2. Bojków portret własny
3. Codzienność
4. Chałupka ciasna, ale własna
5. Nie szata zdobi człowieka
6. I Bojkowie mieli swojego Janosika…
7. Moce dobre i złe
Zdjęcie z Muzeum Bojków w Myczkowie.
Bojko – to (nie) brzmi dumnie
Wiele jest interpretacji nazwy Bojków. W połowie XIX wieku wywodzono ją nawet od celtyckich Bojów. Najprawdopodobniej jednak nazwa tej grupy etnicznej pochodzi od rumuńskiego wyrazu bou oznaczającego „wół”. Pewnie wzięła się stąd, że Bojkowie wypasali woły i handlowali nimi. Bojkowie nie akceptowali swojej nazwy, uważając ją za poniżającą. „Odrzucenie nazwy […] wiązało się zapewne z odwiecznie podwójnym znaczeniem słowa «wół», z jego przezwiskowym, jednoznacznie negatywnym znaczeniem”. Wół to przecież ktoś ociężały, niezdarny, często bezmyślny. We współczesnym języku rumuńskim bou to właśnie taki wół o dwojakim znaczeniu: zwierzę i dureń.
Zdjęcie z Muzeum Bojków w Myczkowie.
Bojków portret własny
„...Bojkowie na pierwszy rzut oka nie wyglądają zbyt imponująco. Jasne, długie włosy spadają na plecy, twarze z wystającymi kośćmi policzkowymi, oczy szare albo niebieskie, wzrost średni, częściej niski niż wysoki, cała postura krępa i niezgrabna, rzadko wśród mężczyzn trafia się ładna twarz. W ich zachowaniu uderzyła mnie służalczość i uniżenie, niewątpliwie skutek wielowiekowego ucisku i słabo rozwiniętego poczucia godności. […] Kobiety zazwyczaj są przystojniejsze i bardziej prostoduszne od mężczyzn, choć pod względem duchowego rozwoju niczym ich nie przewyższają”. Ta średnio pochlebna charakterystyka Bojków wyszła spod pióra Olgi Franko, ukraińskiej działaczki społecznej, wydawcy i feministki. Najwyraźniej nie miała o nich dobrego zdania, bo dalej – powołując się na ojca Iwana, proboszcza w Dydiowej, gdzie prowadziła badania – pisze, że Bojkowie byli fałszywi, obłudni, prostaccy, zabobonni, chciwi i przebiegli, a dla osiągnięcia korzyści nie wahali się poniżyć lub upodlić.
No cóż, niemożliwe, żeby nie mieli zalet! Chyba tego samego zdania był tłumacz artykułu pani Franko, bo w przypisie – dla kontrastu – przytacza opinię antropologa prof. Izydora Kopernickiego, zgodnie z którą Bojkowie mieli charakter żywy, nawet „ogniście namiętny”, co odróżniało ich od apatycznych sąsiadów. Byli zawzięci, a za doznaną krzywdę, zwłaszcza wyrządzoną z niskich pobudek, mścili się, samodzielnie wymierzając sprawiedliwość. Nie wiem, czy bardzo poprawił ich wizerunek.
Olga Franko badania nad karpackimi Bojkami prowadziła pod koniec XIX wieku. Myślę, że ich obraz nie różni się wiele od obrazu innych społeczności wiejskich ziem polskich, ukraińskich czy ruskich tego okresu.
Zdjęcie z Muzeum Bojków w Myczkowie.
Codzienność
Bojkowie żyli po dwie, trzy rodziny w jednej chacie – najczęściej rodzice i synowie z rodzinami. Rządy, nierzadko despotyczne, sprawował ojciec. To on podejmował wszystkie decyzje dotyczące rodziny, wyznaczał obowiązki, pilnował ich wykonania i trzymał kasę. Jeśli chciał, mógł korzystać z życia, domagać się najlepszego jedzenia i odzieży. Ale w zamian za te przywileje musiał utrzymywać dom i dbać, by niczego w nim nie zabrakło. Przed śmiercią wyznaczał zawidcę, czyli swojego następcę. Najczęściej zostawał nim brat albo najstarszy syn. Jego władza była niemal nieograniczona, nawet wobec żon i dzieci pozostałych braci, którym mógł rozkazywać i je karać. Zawidca musiał jednak rozliczać się ze swego postępowania przed młodszymi członkami rodziny, i to różniło go od ojca. Nie mógł czerpać korzyści z bycia głową rodziny – wszystkich traktował równo, nawet w tak prozaicznych sprawach, jak palenie tytoniu: jeśli sam palił, musiał postarać się o tytoń dla innych palaczy. Z drugiej strony, jeśli nie palił, miał prawo wprowadzić obowiązujący wszystkich zakaz palenia. Gdyby zawidcy zachciało się wywyższać, mógł spodziewać się buntu, a nawet rozłamu w rodzinie. Jeśli był sprawiedliwy – cieszył się szacunkiem.
Kobiety nie miały żadnych rzeczy osobistych i nie prowadziły własnego gospodarstwa. Ich dobytkiem rządził ojciec albo zawidca. Narodziny dziewczynki nie były zbyt mile widziane. To syn był nadzieją na przyszłość. Córka przede wszystkim kosztowała. Należało wydać ją za mąż, co wiązało się z wyprawieniem wesela i daniem posagu, który po ślubie stawał się własnością rodziny męża. Małżeństwa najczęściej były aranżowane, ale w razie sprzeciwu którejś ze stron nie było przymusu. Gorzej jeśli dziewczyna źle trafiła i chciała wrócić do domu – niestety, powrotu nie było.
Zdjęcie z Muzeum Bojków w Myczkowie.
Życie w wielkich rodzinach Bojkowie uważali za świętą wolę ojców i dziadów. Czasami jednak dochodziło do rozłamu. Zawidcą najczęściej zostawał najstarszy syn, ale gdy ojciec spostrzegł, że nie nadaje się on na głowę rodziny, dawał mu kawałek pola i budował osobną chatę. Powodem rozłamu mógł być niesprawiedliwy zawidca, któremu niezadowoleni bracia wymawiali posłuszeństwo. Również kobiety, całymi dniami przebywające w jednej izbie, awanturami zmuszały mężów do oddzielenia się i założenia własnego gospodarstwa. Z biegiem czasu zwyczaj życia w wielkich rodzinach zanikał, zwłaszcza we wsiach położonych bliżej miast. Ludzie, którzy znajdowali zatrudnienie w fabrykach i przyzwyczajali się do decydowania o sobie, z coraz większym trudem poddawali się woli ojca – woleli być na swoim.
Bojkowie trudnili się hodowlą. Owce i woły wypasali w lasach, na połoninach i pastwiskach, często dzierżawionych od dziedziców. Z czasem coraz większe znaczenie zaczynała odgrywać uprawa roli. Siali ręcznie, orali drewnianymi pługami, żęli sierpami, młócili cepami. Jako siły pociągowej używali krów, wołów lub sporadycznie koni rasy huculskiej. Pracowali też przy ścince drzewa, wywózce i spławie drewna, zajmowali się bednarstwem, stolarstwem, kołodziejstwem, wyrobem rozmaitych drewnianych przedmiotów codziennego użytku. Na własne potrzeby tkali lniane i konopne płótna oraz wełniane sukna.
Bojkowie byli ludźmi praktycznymi. Ich chaty, sprzęty, którymi się posługiwali, były proste, pozbawione ozdob. Tkane przez nich płótna były skromne, ale grube i trwałe. „Bojkowie nie lubili wyrobów huculskich, z którymi stykali się podczas jarmarków, gdyż sprawiały one na nich właśnie wrażenie niepraktycznych, niefunkcjonalnych ze względu na bogate zdobnictwo. [...] Prymitywne, pozbawione zmysłu artystycznego i smaku wyroby bojkowskie były w użyciu tylko w domu i z reguły nie przekraczały granicy wsi, w której zostały wykonane”.
By mieć siłę do pracy, Bojkowie musieli się odżywiać. Jadali trzy razy dziennie (zimą czasami tylko dwa). Dzień rozpoczynał się śniadaniem, na które zazwyczaj podawano jedną potrawę, na przykład mleko, barszcz, bób, pieczone ziemniaki. Na obiad najczęściej jadano to samo co na śniadanie lub zadowalano się kawałkiem chleba (owsianego, tzw. oszczypok) i kieliszkiem wódki. Wieczerza niewiele różniła się od wcześniejszych posiłków: znów ziemniaki, mleko, kiszona kapusta. Daniami spożywanymi w święta Wielkanocne lub na Boże Narodzenie były pierogi z maczanką, zupa zacierkowa, kluski ziemniaczane z kapustą, pierogi, placki ziemniaczane oraz mięso, które tylko wtedy trafiało na stół.
Cerkiew ze wsi Grąziowa – zdjęcie z Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku (sektor bojkowski).
Chałupka ciasna, ale własna
Bojkowska chata była dość uboga. Życie rodzinne skupiało się w jednej obszernej lecz skromnie urządzonej izbie. Wokół trzech ścian przytwierdzano ławy, w rogu stawiano drewniany skrzyniowy stół, a przed nim ławkę, zwaną stolcem, przy której jadano z jednej glinianej miski. Spano na pryczach wypełnionych słomą. W chacie spali jednak tylko starsi, kobiety i dzieci. Mężczyźni nocowali w stajni lub, latem, na świeżym powietrzu w brogu. W każdej chacie był warsztat tkacki. Za szafę na codzienne ubrania służyła podwieszona pod sufitem żerdka. Do pieczenia, przede wszystkim chleba, oraz gotowania i przechowywania pokarmów służyły piece kurne. Bojkowie nieufnie patrzyli na kominy. Uważali, że krążący po izbie dym zapewnia ciepło i konserwuje ściany. Po zmroku izbę oświetlali trzaskami smolnymi, które z czasami zostały zastąpione kagankami metalowymi, wypełnionymi tłuszczem lub naftą. Przed większymi świętami Bojkowie szorowali pokryte sadzą ściany, ale ich nie malowali ani nie ozdabiali. Niestety, w izbie było ponuro, duszno i brudno. Zmieniło się na lepsze, gdy jednak przekonali się do komina.
Do części mieszkalnej należały też sień i komora, umieszczone po obu stronach izby. W sieni stały skrzynia na pościel, beczka na kapustę oraz sprzęty codziennego użytku. Komora pełniła funkcję spichlerza i garderoby. Trzymano w niej zapasy ziarna, jedzenia, lnianego płótna i sukna z owczej wełny oraz skrzynie z odświętnymi strojami. Bojkowskie zagrody były jednobudynkowe: pod wspólną strzechą znajdowały się również pomieszczenia dla zwierząt, stodoła lub tylko boisko. Takie domy-zagrody były więc wąskie i długie, niekiedy na ponad dwadzieścia metrów. „Im bogatszy gospodarz, tym dłuższą miał chatę, tym więcej w niej pomieszczeń i piwniczek”. Taki sposób budowy zapewniał bezpieczeństwo ludziom, zwierzętom i dobytkowi.
Drewniane belki, z których budowano chałupy, na zewnątrz malowano paloną gliną na kolor czerwonobrunatny. Miejsca ich styku wypełniano gliną i bielono wapnem. Niekiedy wapnem malowano też zrąb i drzwi, tworząc roślinne lub geometryczne wzory.
Zagrody nie stawiano byle gdzie. Ważne było, by nie budować jej w miejscu „nieczystym” mogącym sprowadzić nieszczęście na domowników, na przykład śmierć lub kalectwo dzieci. Nieczystymi miejscami były dawny cmentarz, droga lub miedza, „bo na miedzy siedzi czort”. Wskazówek przy wyznaczaniu placu budowy mogło dostarczyć bydło rogate, które unikało miejsc przesiąkniętych złą energią. Można było też skorzystać z porady „babek”, biegłych w praktykach wróżbiarskich.
Zdjęcie z Muzeum Bojków w Myczkowie.
Chałupy budowano z drewna jodłowego, najczęściej oknami na południe, czasami na wschód. Drzewa wybierano bardzo starannie, unikając samotnie rosnących, krzywych, powalonych piorunem lub uschniętych. Ważny był dzień zwożenia drewna: preferowano wtorek lub czwartek, uważane za dni szczęśliwe. Najważniejszym momentem budowy były zakładziny, czyli obrzęd towarzyszący kładzeniu podwaliny. Jego istotą była ofiara – zadośćuczynienie „ziemi za wyrządzoną jej krzywdę, za naruszenie jej spokoju i naturalnego porządku rzeczy”. Ponoć w zamierzchłych czasach składano ofiary z ludzi i zwierząt, domowych i dzikich. Po pewnym czasie zaniechano tych krwawych praktyk, zadowalając się składaniem ofiar z przedmiotów: monet, święconej pszenicy, kawałków poświęconego chleba rozdawanych w cerkwi, ziół mających magiczną moc, maku, igieł, kawałków cisowego drewna. Kładziono je na jeden lub wszystkie cztery węgły, by w nowym domu zagościły zdrowie i dostatek. Nie bez znaczenia były też dobre układy z majstrem, bo „majster może tak zrobić, żeby w chacie rodzili się sami chłopcy albo same dziewczynki”. Pośrodku zrębu, który powinien składać się z dwunastu belek, umieszczano krzyż. Budowę chaty kończyło postawienie krokwi. I można było się wprowadzać.
Ciekawe, że pierwszym stworzeniem, które przekraczało próg nowego domu, był nie człowiek, lecz zwierzak, najczęściej czarny kot, czasami kogut lub koń. „Pierwsze wejście do nowej chałupy, zazwyczaj nieświadomie, jest wciąż wiązane z niebezpieczeństwem, a nawet śmiercią, dlatego nie jest obojętne, kto tego dokona”. Jeśli kotu udało się przeżyć pierwszą noc, znaczyło, że miejsce jest bezpieczne. Gospodarze mogli się wprowadzać. A gdy już się urządzili, przychodził pop i skrapiał święconą wodą nowe domostwo, zapewniając jego właścicielom szczęście i dobrobyt.
Młyn z Woli Komborskiej – zdjęcie z Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku (sektor bojkowski).
Nie szata zdobi człowieka
To powiedzenie jak ulał pasuje do Bojków. Ubierali się skromnie, a ubrania szyli z tego, co sami wyprodukowali: płótna lnianego lub konopnego i wełny. Strojów raczej nie barwili. Koszule, spódnice, portki były białe lub brunatne, niekiedy ozdobione czerwonymi haftami, krajkami czy koralami, gdyż „…kolor czerwony ma magiczną moc ochronną”.
Zdjęcie z Muzeum Bojków w Myczkowie.
Ciału zawsze najbliższa koszula – u Bojków nie było inaczej. Płócienna koszula, zwana soroczką, to podstawa ich garderoby. Kobiece koszule, najczęściej do kolan, z długimi rękawami, pod szyją wykończone były oszewką lub małym kołnierzykiem i ozdobione haftem krzyżykowym. Męska koszula wyglądała podobnie. Z przodu rozcięta, zawiązywana była czerwoną wstążeczką lub zapinana spinką ozdobioną lusterkiem. Mężczyźni przepasywali koszulę pasem. Pas odświętny, skórzany, z przodu miał kieszonkę do przechowywania pieniędzy, fajki czy noża. Na koszulę, zarówno kobiety, jak i mężczyźni, zakładali łajbik – kamizelkę z brązowego sukna. Na początku XX wieku kobiecy łajbik zaczął ustępować miejsca gorsetowi, początkowo skromnemu, bez ozdób, z czasem haftowanemu i wyszywanemu cekinami.
Zdjęcie z Muzeum Bojków w Myczkowie.
Zimą powszechnie noszono kurtak, rodzaj kurtki sięgającej bioder, której krawędzie obszyte były biało-czerwonym sznurkiem. Był to strój tak popularny, że próbowano nawet nazywać Bojków Kurtakami. Zimą zakładano także sirak, długi płaszcz, górą dopasowany, dołem rozszerzany, szyty z wełnianego brązowego sukna.
Kobiety nosiły spódnice. „W zależności od użytego do jej uszycia materiału rozróżniano: fartuch, farbankę, drukowankę-malowankę, spódnicę”. Tkanina mogła się różnić, ale krój pozostawał taki sam: materiał marszczono w pasie i wszywano w oszewkę zakończoną troczkami do wiązania. Na spódnicę kobiety nakładały zapaskę i dwukrotnie opasywały się czerwoną krajką.
Ważnym elementem kobiecego stroju była lniana płachta, zwana też zawijką, którą zarzucano na ramiona. Z czasem płachty zostały zastąpione kupowanymi w mieście chustami z cienkiej wełny, zdobionymi barwnymi kwiatami lub frędzlami.
Mężczyźni chodzili w spodniach, które podobnie jak spódnice, miały różne nazwy zależnie od materiału, z którego były uszyte. Płócienne letnie spodnie zwane były portkami lub gaciami. Zimowe, uszyte z białego lub czarnego sukna i ozdobione wzdłuż szwów czerwonym sznurkiem – hołoszniami.
Zdjęcie z Muzeum Bojków w Myczkowie.
Bojkowie nie nosili kożuchów, choć owczych skór im nie brakowało. Brakowało natomiast kuśnierzy, a ceny kożuchów sprawiały, że jedynie najbogatsi mogli sobie na nie pozwolić. Czasami kobiety robiły na drutach swetry z owczej wełny. Swetrów nie farbowano i noszono je tak długo, aż się zabrudziły. Dopiero wtedy były barwione na amarantowo. Ponoć brudna wełna łatwiej łapie kolor.
Bojkowie najczęściej chodzili boso, zwłaszcza latem do pracy. Czasami zakładali drewniaki, zrobione z drewna i skóry, lub chodaki z jednego kawałka skóry, przywiązywane do łydki wołokami z czarnej wełny. Nogi owijali płóciennymi onucami lub nosili wełniane skarpety. W niedzielę do cerkwi zakładali buty z cholewami, zwane czobotami.
Mężczyźni nosili długie włosy, często zaplecione w warkocze. Latem zakładali słomiane kapelusze, zimą – czarne barankowe czapki.
Zamężne kobiety, podobnie jak w wielu innych społecznościach słowiańskich, zakrywały włosy. To odróżniało je od panien na wydaniu, które chodziły z gołą głową, w warkoczach ozdobionych czerwonymi wstążkami lub włóczką. Mężatki rozdzielały włosy na dwie części i owijały je wokół chomełki – kółka zrobionego z patyka, gałązki lub drutu owiniętego tkaniną – którą otrzymywały przed ślubem od narzeczonego. Na tak uplecione włosy zakładały płócienny czepek i chustkę wiązaną z tyłu głowy.
Rozpuszczone włosy mogła nosić jedynie panna młoda, i to tylko do oczepin. Jej status był bowiem niezwykły: ni to panna, ni mężatka. Ta niezwykłość miała swoje złe strony. Czyniła dziewczynę podatną na czary. Przed złymi urokami chronił ją wianek z barwinka i czosnku. A, jak wiadomo, czosnek ma właściwości odstraszające… nie tylko złe moce.
Zdjęcie z Muzeum Bojków w Myczkowie.
I Bojkowie mieli swojego Janosika…
…który zabierał bogatym i nie oddawał biednym.
W Bieszczadach już od XV wieku grasowały bandy opryszków trudniących się rozbojem. Beskidnicy, jak ich nazwano, „…wywodzili się […] z ludności wiejskiej: kmieci, rzemieślników, chałupników, komorników, parobków, podsądków, a także sołtysów, mieszczan i drobnej zubożałej szlachty. […] Zbójnictwem trudnili się także ludzie luźni, szukający przygód i lekkiego chleba, pasterze wołoscy przywykali do swobodnego życia w lesie i na połoninach, ścigani przez prawo przestępcy, dezerterzy armii koronnej i wojsk prywatnych”. Na czele band niejednokrotnie stali ludzie zamożni i cieszący się poważaniem: bogaci gospodarze, wójtowie, kniaziowe, a nawet popi. Z możliwości szybkiego i łatwego zarobku korzystali więc wszyscy, niezależnie od pochodzenia i poziomu życia. I wszystkich też łupili – bogatych i biednych.
Beskidnicy działali w kilkuosobowych grupach. Gdy jednak planowali przeprowadzenie większej akcji, na przykład napadu na dwór, łączyli się w kilkudziesięcioosobowe towarzystwa. Na czele towarzystwa stał wspólnie wybrany dowódca, który – jeśli akcja zakończyła się sukcesem – dzielił łupy między grupy. Oddziały zbójeckie działały najczęściej z zaskoczenia, w nocy, i były nieźle uzbrojone. Oprócz noży, toporków, szabli, mieczy i pistoletów do boju ruszały ze smolnymi pochodniami, służącymi do podpalania budynków i przypiekania ofiar niechętnych do współpracy, czyli wskazania miejsca ukrycia kosztowności.
Beskidnicy nigdy nie działali ad hoc. Napady były doskonale zaplanowane, poprzedzone rozpoznaniem terenu i …zakrapianą biesiadą. Na dodatek zbóje ubierali się okazale, „aby na napadniętych zrobić wrażenie i podtrzymać mit o swojej niezwykłości”. Czasami działali w dzień, czatując na podróżnych, by ograbić ich ze wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość.
„Beskidnicy byli ludźmi wyjętymi spod prawa i w przypadku schwytania groziła im śmierć”. Ich szeregi topniały też podczas większych akcji i mniejszych rozbojów. Ginęli nie tylko w walce, ale także – schwytani w zasadzkę – na szubienicy lub na torturach. Musieli więc ukrywać się w leśnych lub górskich szałasach, jaskiniach, innych trudno dostępnych miejscach. Często korzystali z gościnności osób wpływowych, kniaziów, popów, karczmarzy, których przekupywali zagrabionymi dobrami. Zdarzało się, że rabusie na co dzień prowadzili żywot przykładnych gospodarzy i tylko od czasu do czasu ruszali „na zbój”. W bandach działali ojcowie i synowie, a żony, matki i kochanki czerpały korzyści z ich niecnego procederu.
Cerkiew z Rosolina – zdjęcia z Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku (sektor bojkowski).
Moce dobre i złe
Tych złych było znacznie więcej. Bojkowie wierzyli w życie pozagrobowe, w duchy zmarłych, najczęściej te złe. Potrafiły one napsuć krwi żywym: straszyły, zwodziły na manowce, rzucały kamieniami. Były tak powszechne, że „niemal każdy człowiek, szczególnie starszy wiekiem, widział kiedyś ducha, naturalnie złego, był przez niego wprowadzony w tzw. «błąd»”. Złe duchy najczęściej przyjmowały postać kotów, toteż te nieszczęsne zwierzęta prawie na Bojkowszczyźnie wytępiono.
Czasami duch zbyt często odwiedzał pozostałą przy życiu rodzinę. Aby pozbyć się dręczyciela, należało pomodlić się nad grobem, a izbę skropić święconą wodą. Jeśli to nie pomagało, rozkopywano mogiłę, odcinano nieboszczykowi głowę i wsadzano mu ją między nogi. Czasami wbijano mu w głowę kołek z brony. Jeśli zauważono, że zmarły ma pod pachą pierze, znaczyło to, że jest upiorem. Na upiora najlepszy był mak. Wsypywano mu go do grobu lub w usta. Upiór musiał przeliczyć wszystkie ziarenka i nie starczało mu czasu na nękanie żyjących.
Równie niebezpieczne jak upiory były czarownice, zwane starymi babami lub bisurkaniami. Mogły one przekląć rodzinę i zesłać na nią wszystkie plagi, od utraty przez krowę mleka do pożaru, gradobicia lub ciężkiej choroby. Oczywiście było wiele sposobów, by czarownice trzymały się z dala od gospodarstwa: „na «strit świata», tj. w przeddzień dorocznego święta, kładło się w stajni pokrzywę, siekierę (topir) i lemiesz. Skutecznie odstraszała czarownicę również siekiera położona pod zamkniętymi na kłódkę drzwiami stajni i wisząca nad nimi bielizna”. Możliwości było wiele, a jeśli wszystkie zawiodły, dochodziło do rękoczynów.
Zdjęcie z Muzeum Bojków w Myczkowie.
Na Bojków czyhało mnóstwo innych niebezpieczeństw, zwłaszcza w miejscach granicznych. Takim miejscem, szczególnie chętnie wykorzystywanym przez czarownice i nieżyczliwych sąsiadów, był próg. Wystarczyło coś pod nim zakopać, by ściągnąć nieszczęście na domowników. Siły nieczyste, które próbowały dostać się do chałupy, skutecznie odstraszał krzyż wypalany w Wielki Czwartek na drzwiach gromnicą poświęconą w cerkwi. Chronił przed pożarem i uderzeniem pioruna. Krzyżyki – po trzy na każdych drzwiach – malowano lub wieszano również w przeddzień święta Jordanu, tzw. Babyn Swiatyj Weczer. Często malowano je czosnkiem maczanym w święconej wodzie – czosnek odstraszał złe moce. Przed piorunem chroniła też palemka wielkanocna położona na oknie. Bezpieczeństwo miały zapewnić gałęzie buka, leszczyny i kaliny, którymi dekorowano zagrodę w sobotę przed Zielonymi Świątkami. Sąsiadów nie wypadało odwiedzać w dzień świętego Andreja (13 grudnia). Taka wizyta przynosiła domownikom pecha. Jedynym ratunkiem było wtedy wpuszczenie do domu psa lub koguta, które brały na siebie zły urok.
Ciekawym, choć trochę makabrycznym zwyczajem chroniącym przed złymi mocami było zlizywanie soli z trumny. Po umieszczeniu w niej zmarłego i zamknięciu wieka brzegi trumny posypywano solą, a rodzina, trzykrotnie okrążając trumnę, sól tę zlizywała. A jeśli już o nieboszczyku, Bojkowie, wynosząc go na ostatnią drogę, trzy razy uderzali trumną o próg chaty, by zmarły mógł się z nią pożegnać.
I tak zmarły Bojko żegna się ze swoją chałupą, a ja żegnam się z Bojkami, choć jeszcze długo mogłabym o nich pisać. Poświęciłam im sporo czasu i trudno mi się z nimi rozstać.
Zdjęcie z Muzeum Bojków w Myczkowie.
Pisząc o Bojkach, korzystałam przede wszystkim z artykułów zamieszczonych w czasopiśmie „Płaj”:
T.A. Olszański, O nazwie Bojków, Płaj 1992, z. 6.
D. Blin-Olbert, Kultura materialna Bojków, „Płaj” 1992, z. 6.
H. Olszański, Tradycyjne budownictwo bojkowskie, „Płaj” 1992, z. 6.
M.J. Marciniak, Strój ludowy Bojków, „Płaj” 1992, z. 6.
H. Ossadnik, Elementy kultury ludowej zachodniej Bojkowszczyzny, „Płaj” 1992, z. 6.
S. Orłowski, O bieszczadzkich zbójnikach, „Płaj” 1992, z. 6.
S. Modrzejewski, R. Szewc, Zarys monografii Dydiowej i Łokcia, „Płaj” 1994, z. 8.
O. Franko, Karpaccy Bojkowie i ich życie rodzinne, „Płaj” 1994, z. 8.
K. Łebkowska, Budowa bojkowskiej chaty, „Płaj” 1999, z. 18.
Pieśń o Doboszu, „Płaj” 1999, z. 18.
Jak łatwo zauważyć, większość artykułów pochodzi z zeszytu 6 (1992) w całości poświęconego Bojkowszczyźnie.
Zainteresowanym tą tematyką polecam też opracowanie J. Falkowskiego i B. Paszyckiego Na pograniczu łemkowsko-bojkowskiem, Lwów 1935.
październik 2013