Beskid Żywiecki - kraina piwem płynąca
Od dawna chciałam zobaczyć Żywiec, Jezioro Żywieckie i górę Żar, pojechać do Bielska-Białej, wejść na Szyndzielnię i zajrzeć do Fałatówki. Ale los miał wobec mnie inne plany, bo zaraz po przyjeździe do Żywca kazał mi iść do Centrum Informacji Kulturalno-Turystycznej. Wyszłam stamtąd zaopatrzona w przewodnik i mapę. Wieczorem, na kwaterze, dokładnie je przejrzałam i w rezultacie pojechałam w zupełnie inne miejsca. Wprawdzie zwiedziłam Żywiec, przeszłam się brzegiem jeziora i wjechałam na górę Żar, ale zamiast Bielska-Białej i akwarel Fałata widziałam kilka beskidzkich wsi, a zamiast z Szyndzielni – widoki podziwiałam z Hali Miziowej, Pilska i Matyski.
Codziennie rano jechałam do jakiejś miejscowości i, wracając do Żywca (na piechotę, busem lub Kolejami Śląskimi – komunikacja tu doskonała), robiłam przystanki w ciekawych miejscach. Przez kilka cudownie słonecznych dni oglądałam drewniane kościoły, stare chaty i pałace, zachwycałam się łagodnymi beskidzkimi wzniesieniami, największym na Żywiecczyźnie wodospadem i „tajemniczym ogrodem”. Sam Żywiec zwiedziłam z doskoku, pierwszego dnia po przyjeździe i wieczorami po powrocie z wycieczek. A że byłam we wrześniu, kiedy dzień długi, Żywiec na tym nie ucierpiał. Od niego zacznę moje wspomnienia.
Nie trzeba czytać całego tekstu, można przeskoczyć do:
Żywieckie kamienice.
Jest wiele interpretacji nawy miasta. Być może pochodzi ona od powszechnej tu niegdyś hodowli bydła potocznie zwanego „żywcem”, może od wyrazu „żywić”, gdyż urodzajne okoliczne ziemie i łowna zwierzyna zapewniały dostatek pożywienia, a może od złapanego żywcem żubra, którego podarowano księciu oświęcimskiemu Przemysławowi, a ten z wdzięczności nadał miastu herb – głowę żubra na niebieskim polu. Tego nikt nie wie. Nie wiadomo też, kiedy Żywiec stał się miastem. Dokument lokacyjny skradli zbójnicy w XV wieku.
Kino „Janosik”.
Prawa miejskie potwierdził książę oświęcimski Jan w 1327 roku.
Starostwo powiatowe.
Budynek T.P.G. Sokół Żywiec oddany do użytku w 1904 roku.
W tym budynku Tadeusz Józef Jänich zorganizował w styczniu 1912 roku pierwszą męską drużynę „skauta” im. Tadeusza Kościuszki, dając początek harcerstwu na ziemi żywieckiej.
Dworek Kępińskich, w którym gościł marszałek Józef Piłsudski.
Liceum im. Mikołaja Kopernika.
W średniowieczu ziemia żywiecka należała do książąt oświęcimskich i cieszyńskich, w połowie XV wieku przeszła w ręce Kazimierza Jagiellończyka, który nadał ją Piotrowi Komorowskiemu w nagrodę za pomoc udzieloną mu podczas wyprawy na Węgry i poskromienie rodziny Skrzyńskich trudniącej się zbójnictwem. Komorowscy władali nią dwieście lat. Byli dobrymi gospodarzami, poza jednym – utracjuszem Mikołajem, który musiał swoje dobra sprzedać.
Kino „Janosik”.
Żywiecczyzna stała się własnością żony Zygmunta III Wazy królowej Konstancji i jej syna Jana Kazimierza, a pod koniec XVII wieku – Wielopolskich. Po nich Żywiec i okolice przypadły bocznej linii Habsburgów. Habsburgowie czuli się Polakami. Ostatni z nich, Karol Olbracht, walczył w wojnie 1920 roku przeciw bolszewikom. W 1939 roku zgłosił się na ochotnika do wojska polskiego, ale nie został powołany. Odmówił podpisania volkslisty, za co trafił do więzienia w Cieszynie. W wyniku tortur został kaleką, ale nie wyparł się polskości. Jego pochodząca ze Szwecji żona Alicja za udział w akowskiej konspiracji otrzymała Krzyż Walecznych. Ich córka Maria Krystyna do niedawna mieszkała w Żywcu, w części Nowego Zamku. Zmarła w październiku 2012 roku. Syn Karol Stefan zrzekł się roszczeń do browaru.
Księżna Alicja siedzi na ławeczce w żywieckim parku.
Żywiec składa się z dwóch części. W południowej są dworce kolejowy i autobusowy oraz moja kwatera, wobec której mam mieszane uczucia. Zatrzymałam się w hostelu
„Róża”. Gospodyni miła, miejsce ciche, bo położone na osiedlu domków jednorodzinnych, ale pokój maciupieńki z jeszcze mniejszym okienkiem. Wyposażenie, zarówno pokoju, jak i łazienki, mieszane, czyli staro-nowe. I niestety, odnosiłam wrażenie, że trochę tam na bakier z czystością – pościel szarawa. Gdy pisałam ten tekst, zajrzałam na stronę hostelu, i co widzę? Ściany jakby odmalowane, więc może coś się zmieniło.
W północnej części miasta znajdują się historyczne centrum, rynek i większość zabytków. Obie części, rozdzielone Sołą, łączy most.
Most i promenada wzdłuż Soły w porannej mgle.
Zwiedzanie dobrze zacząć od rynku, niegdyś zabudowanego drewnianymi domami. W połowie XIX wieku strawił je wielki pożar. Zbudowano wtedy niewysokie murowane kamieniczki, z których wiele przetrwało do dziś. We wschodniej pierzei stoi ratusz z ogromnym, potrójnym oknem sali reprezentacyjnej. Frontową ścianę budynku zdobią dwa herby – Polski i Żywca. Podobnie jak otaczające go kamieniczki, ratusz wzniesiono w drugiej połowie XIX wieku.
Z tego samego okresu pochodzi figura świętego Floriana.
Najciekawszą budowlą rynku jest kamienna czterokondygnacyjna dzwonnica zbudowana na początku XVIII wieku staraniem Franciszka Wielopolskiego, w miejscu drewnianej, zniszczonej przez ogień. Zdobi ją stojący na dachu kogucik, który kręci się, jak wiatr zawieje, i chorągiewka z herbem Wielopolskich – Starykoń.
W głębi za dzwonnicą widać kościół katedralny pw. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, miejsce spoczynku Komorowskich i Habsburgów.
Wzniesiony w pierwszej połowie XV wieku, obecny wygląd zawdzięcza przebudowie dokonanej z inicjatywy i fundacji Wawrzyńca Komorowskiego. Dzięki niej jest jednym z najlepiej zachowanych kościołów renesansowych w Polsce.
Kościół zdobi strzelista, mierząca ponad czterdzieści metrów wieża podzielona na siedem kondygnacji. Zbudował ją pod koniec XVI wieku włoski architekt Jan Ricci sprowadzony przez Komorowskich. Oni też zlecili dobudowanie od północy rodzinnej kaplicy grobowej. W 1711 roku kościół został częściowo zniszczony przez pożar. Odbudowali go Wielopolscy, nadając mu niektóre cechy barokowe, zwłaszcza wewnątrz.
W pobliżu kościoła znajduje się zabytkowy budynek zwany Siejbą, najprawdopodobniej najstarszy dom w Żywcu. Liczy ponad dwieście lat, ale jego dokładny wiek trudno określić, bo Siejba jest kompilacją trzech innych budowli, w dodatku często przerabianych. Dawniej mieściło się tu Muzeum Ziemi Żywieckiej, a dziś jest biblioteka.
Eksponaty muzealne można oglądać w Starym Zamku. Prowadzi do niego okazała brama znajdująca się niemal naprzeciwko kościoła. Tuż przy niej jest Centrum Informacji Kulturalno-Turystycznej, które przesądziło o moim żywieckim losie.
Stary Zamek wznieśli w XV wieku Komorowscy. Potem, przez wieki był przebudowywany przez kolejnych właścicieli, dzięki czemu ma gotycką wieżę i renesansowe krużganki.
Naprzeciwko Starego Zamku stoi Nowy Zamek, czyli pałac Habsburgów. Powstał pod koniec XIX wieku w stylu klasycystycznym w wyniku przebudowy oficyn zamkowych. Habsburgowie wyposażyli go we włoskie kominki, angielskie łazienki i austriackie meble. Na zewnątrz zobaczyć można zegar słoneczny i fresk Świętego Huberta.
Na tyłach pałacu Habsburgów rozciąga się ogromny park, a w nim wytyczone przez drzewa aleje spacerowe, rosarium, polany widokowe, kamienne mostki i chiński domek wybudowany w połowie XVIII wieku na polecenie Wielopolskich.
Na terenie parku jest też minizoo, ale do mieszkających w nim zwierząt nie miałam szczęścia. Pochowały się po kątach.
Najstarszym obiektem sakralnym Żywca jest kościół pw. Świętego Krzyża – gotycka budowla rozbudowana w baroku, a następnie także w wieku XIX i XX. Wokół świątyni znajdował się cmentarz, na którym chowano zbójców skazanych przez sąd miejski na karę śmierci. Pozostałością po nim jest jeden kamienny krzyż.
Chociaż Żywiec ma zamki i kościoły, to słynie przede wszystkim z browaru.
Piwowarstwo w Żywcu ma długą, bo sięgającą średniowiecza, historię. Książę oświęcimski Przemysław w 1448 roku nadał miastu przywilej uprawiania jęczmienia i chmielu oraz warzenia piwa. Przy okazji Żywiec otrzymał też prawo tzw. mili ochronnej, co oznaczało, że w żadnym innym miejscu w odległości mili od miasta nie wolno było produkować piwa ani handlować nim.
Czterysta lat później, w 1856 roku, z woli Albrechta Ferdynanda Habsburga w Żywcu powstał słynny browar arcyksiążęcy, jeden z pierwszych browarów na ziemiach polskich. Już kilka lat później warzył najwięcej piwa spośród dwustu sześćdziesięciu zakładów działających w Galicji. O jego doskonałym smaku decydowały nie tylko chmiel i jęczmień, ale też krystalicznie czysta górska woda.
Już w roku powstania browaru zaczęto budować sieć sprzedaży piwa, angażując kupców oraz właścicieli restauracji i hoteli. Doskonałe marki złotego trunku: Cesarskie, Eksportowe, Marcowe, Lagrowe, a także piwa specjalne Porter i Ale, szybko znalazły wielbicieli na całej Żywiecczyźnie – krainie piwem płynącej – i poza jej granicami.
W sto pięćdziesiątą rocznicę powstania arcyksiążęcego browaru w jego najstarszej, historycznej części (wykutych w skale piwnicach) utworzono „arcyciekawe” muzeum. Wyraz „arcyciekawe” pożyczyłam w ulotki reklamującej muzeum, a wzięłam go w cudzysłów, bo muzeum bardzo mnie rozczarowało.
Po pierwsze, w czasie mojej wycieczki na Żywiecczyznę, trwał w nim remont. Wprawdzie miał się już skończyć, ale wiadomo: terminy są po to, żeby ich nie dotrzymywać, zamknięte i tyle, turyści niech pocałują klamkę. Po drugie, kiedy w następnym roku – przy okazji wizyty w Bielsku-Białej – w końcu zobaczyłam browar, to żałowałam, że w ogóle zawracałam sobie nim głowę.
Przejście podziemne w Żywcu.
Ulotka reklamowa głosi: „Muzeum Browaru Żywieckiego to największa i najbardziej nowoczesna placówka tego typu w Polsce. W niczym nie przypomina typowych ekskluzywnych ekspozycji ze strażnikami i pilnującymi sal paniami” (ciekawe co autor tekstu miał na myśli, pisząc „ekskluzywnych”). Faktycznie, nie ma strażników ani pań, jest za to mamroczący coś pod nosem przewodnik. Muzeum nie można zwiedzać samodzielnie, trzeba dołączyć do grupy. Mnie niestety trafiła się baaaaardzo liczna grupa młodzieży w wieku licealnym. Nawiasem mówiąc, materiały dostępne na stronie internetowej muzeum mogą obejrzeć jedynie osoby pełnoletnie, a towarzysząca mi młodzież średnio wyglądała na pełnoletnią. Wszystko jedno, byli pełnoletni czy nie – wielkiego zainteresowania historią piwowarstwa u ich nie zauważyłam. Szwendali się z kąta w kąt, gadali, zaczepiali, bawili smartfonami – jak to młodzi. Nawet nie starałam się przepychać między nimi i podążać za przewodnikiem – zbyt duży tłum. W rezultacie nie usłyszałam ani jednej z „pasjonujących historii”, o których wspomina ulotka reklamowa.
Jedna z tych „pasjonujących historii” – opowiedzianych przez przewodnika w miejscu tak ciasnym, że nawet połowa wycieczki się nie zmieściła – dotyczy pochodzenia tańczącej pary zdobiącej etykietkę żywieckiego piwa (poznałam ją po powrocie do domu). W latach pięćdziesiątych XX wieku browar rozpoczął produkcję piwa eksportowego Żywiec Beer. Zainteresował się nim pewien Amerykanin polskiego pochodzenia, właściciel firmy Lutom Importers Ltd. Chciał uraczyć nim rodaków za oceanem. Aby piwo kojarzyło im się z ojczyzną, ozdobiono je owalną etykietką z parą tancerzy w krakowskich strojach. Mimo sugestii importer nie zgodził się na ubranie ich w stroje żywieckie.
Etykietka po raz pierwszy pojawiła się na butelce piwa w 1956 roku. Trzy lata później została zarejestrowana w Urzędzie Patentowym, stając się pierwszym po II wojnie światowej znakiem towarowym polskiego piwowarstwa.
Muzeum składa się z kilkunastu sal. Najciekawsze, moim zdaniem, to uliczka dziewiętnastowiecznej Galicji, z karczmą i sklepem kolonialnym, oraz restauracja w stylu art deco.
Podczas zwiedzania pokazano jakiś film, którego nie obejrzałam z powodu ciasnoty i szybkości przemarszu. Nie miałam czasu, by zatrzymać się w miejscach, które bardziej mnie zaciekawiły, popatrzeć dłużej, poczytać informacje (pytanie: po co przewodnik, skoro są tablice informacyjne? Odpowiedź: zwiedzanie z przewodnikiem kosztuje 30 zł.). Jednym słowem, udręka. Zdecydowanie wolałabym „ekskluzywne” ekspozycje i pilnujące sal panie.
Gdy drugiego dnia po przyjeździe wyruszałam w kierunku góry Żar, Żywiec spowijała mgła.
Długo się utrzymywała. Zdążyłam dotrzeć do Międzybrodzia Żywieckiego i wjechać kolejką, która dawniej woziła turystów na Gubałówkę, na górę Żar.
A gdy mgła opadła, ujrzałam przepiękną panoramę Beskidu Małego: porośnięte lasami łagodne wzniesienia, wciśnięte w doliny osady i oczywiście jezioro, wcale nie Żywieckie, lecz Międzybrodzkie.
Na górze Żar też jest jezioro – to sztuczny zbiornik wodny elektrowni szczytowo-pompowej o powierzchni czternastu hektarów. Robi niesamowite wrażenie.
Inną osobliwością góry jest jej pewna niespotykana gdzie indziej właściwość. W pewnym miejscu na krętej drodze przedmioty (np. pozostawiony na jałowym biegu samochód) zamiast staczać się w dół, przemieszczają się w górę.
Połaziłam trochę brzegiem jeziora i dotarłam do zapory na Sole w Tresnej. Zbudowano ją w latach 60. XX wieku – tak powstało Jezioro Żywieckie. Na jego dnie znalazł się tzw. Stary Żywiec i kilka innych miejscowości.
Po południu jeszcze raz przeszłam się brzegiem Jeziora Żywieckiego – w Łodygowicach. Najpierw jednak trafiłam pod dworek zwany też zamkiem łodygowickim. W XVI wieku w tym miejscu stał drewniany dwór Komorowskich. Był dworem obronnym, otoczonym wałem ziemnym, fosą oraz bastionami w narożach – niektóre elementy fortyfikacji wciąż można zobaczyć w parku. W następnych latach dwór wielokrotnie zmieniał właścicieli i wygląd. W XVII stuleciu swoją rezydencję miał tu kasztelan krakowski Jerzy Zbaraski. W 1866 roku dwór nabyła Klementyna Primovesi de Weber. Wraz z mężem Adolfem Klobusem przebudowała dworek tak gruntownie, że powstał neogotycki zameczek.
Niedaleko zamku stoi sporych rozmiarów (długość czterdzieści metrów, szerokość dwadzieścia dwa metry) drewniany kościół, jeden z najpiękniejszych i najobszerniejszych na Żywiecczyźnie. Jest przykładem budownictwa kościelnego typu śląsko-małopolskiego. Wzniesiono go w 1635 roku z bali modrzewiowych kładzionych na zrąb. Patronami świątyni zostali apostołowie Szymon i Tadeusz Juda.
Kościół pokrywa dwuspadowy dach gontowy, a otaczają go zamknięte soboty, czyli podcienia, pod którymi chronią się wierni, gdy pogoda nie dopisuje. Do kościoła wiodą schody z 1845 roku, liczące aż sto trzydzieści stopni.
W ciągu wieków kościół wielokrotnie przebudowywano. W 1644 roku dobudowano do niego wieżę na dzwony, która pierwotnie stała osobno. Pod koniec XVII wieku powiększono i pomalowano prezbiterium, a w połowie XVIII stulecia powiększono nawę główną i dobudowano kaplice (od wschodniej strony jest kaplica z figurą Chrystusa Frasobliwego uchodząca za cudowną). Po tych przeróbkach wyglądał mniej więcej tak, jak teraz.
Jak większość kościołów w Polsce był zamknięty. Żeby zobaczyć wnętrze, musiałam poczekać na mszę. Czasu miałam sporo, poszłam więc nad jezioro.
Następnego dnia ruszyłam na wschód od Żywca, do Ślemienia, niewielkiej miejscowości, której ciekawostką i ozdobą jest Żywiecki Park Etnograficzny – najmłodszy skansen w Polsce.
Ładnie położony na pagórkowatym terenie, chatynki w nim ciekawe, chociaż niewiele ich. Skansen może pochwalić się około dwudziestoma drewnianymi budynkami sprowadzonymi tu z okolicznych miejscowości: Korbielowa, Rychwałdu czy Międzybrodzia Bialskiego. Ale są plany jego rozbudowy. W przyszłości stanąć mają tu kościół, żydowska bożnica, leśniczówka i tartak.
Malutkie, ale urocze miejsce z pięknymi widokami na Beskidy.
Ze skansenu widać góry, ale dużo wspanialsza panorama Beskidów roztacza się z Jasnej Górki, wzniesienia położonego nad Ślemieniem. Na Jasnej Górce w XIV wieku znajdowała się figurka Matki Bożej. Trzysta lat później zbudowano tu kapliczkę.
W XVII wieku Ślemień należał do parafii rychwałdzkiej. W tym czasie Komorowscy sprowadzili do kościoła w Rychwałdzie obraz, który zasłynął cudami. Licznie odwiedzali go pielgrzymi z całej Polski, ale nie mieszkańcy Ślemienia, którzy woleli oddawać cześć Matce Bożej na Jasnej Górce. By ukarać niepokornych parafian, pleban z Rychwałdu polecił kapliczkę zburzyć.
W XIX wieku na jej miejscu mieszkaniec wsi postawił figurkę Matki Bożej, która przetrwała do dziś. Kilkanaście lat później na Jasnej Górce stanął kościół. Powstało Sanktuarium Narodzenia Najświętszej Maryi Panny, miejsce kultu ze słynącym cudami obrazem Matki Bożej Częstochowskiej. Namalowaną na desce dziewiętnastowieczną kopię obrazu jasnogórskiego umieszczono w ołtarzu głównym. Na co dzień zasłania ją obraz przedstawiający Marię z rodzicami, świętym Joachimem i świętą Anną.
W drugiej połowie XIX wieku pod świątynią wybudowano kamienną grotę, czyli długi, ponury tunel, na którego końcu stoi figurka Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia. Poniżej tryska źródełko. Woda ma podobno cudowną moc.
Z Jasnej Górki zeszłam do wsi, gdzie stoi ponadstuletni kościół pw. Narodzenia świętego Jana Chrzciciela,
a stamtąd powędrowałam do Gilowic, jednego z najstarszych zakątków Żywiecczyzny.
Po drodze natknęłam się na przydrożną kapliczkę, charakterystyczną dla ziemi żywieckiej. Chrystusa upadającego pod krzyżem widziałam w wielu miejscach.
Najciekawszym zabytkiem Gilowic jest drewniany, kryty gontem kościołek pw. świętego Andrzeja Apostoła, wzniesiony w XVI wieku. Zbudowali go Komorowscy jako kościół parafialny, ale nie w Gilowicach, lecz w pobliskim Rychwałdzie. W kościele umieścili obraz słynący cudami, do którego ciągnęły rzesze pielgrzymów. Skromny, drewniany kościółek nie zdołał ich pomieścić, dlatego w XVIII wieku zbudowano kościół murowany, a drewniany trafił do Gilowic.
Wewnątrz świątyni jest późnobarokowy ołtarz, czternastowieczny posąg Matki Bożej z Dzieciątkiem oraz ambona z pierwszej połowy XVII wieku, ale mnie – jak zawsze – zachwyciła belka tęczowa z Matką Bożą i świętym Janem Ewangelistą.
Pisząc o Ślemieniu i Gilowicach, wspomniałam o Rychwałdzie. Wprawdzie odwiedziłam go kilka dni później, ale opiszę teraz, bo tematycznie wiąże się z obiema wsiami.
W Rychwałdzie jest sanktuarium maryjne i tak naprawdę początkowo wcale nie miałam ochoty do niego jechać, bo ile sanktuariów można oglądać w czasie jednej wycieczki. Jednak pogodę miałam tak cudowną, że skorzystałam z dobrodziejstwa urlopu na żądanie, zostałam dzień dłużej i Rychwałd zwiedziłam. I całe szczęście, bo miejscowość i jej okolice zachwycają. Autobus nie dojeżdżał do „centrum”, musiałam więc wysiąść przy jakiejś drodze i na piechotę, podziwiając widoki i przydrożne kapliczki, dotarłam do sanktuarium.
W latach 40. XVI wieku wzniesiono tu drewniany kościół pw. świętego Mikołaja (ten, który stoi teraz w Gilowicach). Sto lat później Katarzyna z Komorowskich Grudzińska podarowała miejscowej parafii obraz Matki Bożej. Na początku XV wieku na lipowej desce namalował go nieznany artysta. Obraz szybko zaczął słynąć łaskami. Pierwszym, który tych łask doświadczył, był mąż Katarzyny. Modlitwami do Matki Bożej wyprosił sobie zdrowie i z wdzięczności ufundował w kościele nowy ołtarz, w którym umieścił obraz. Do cudownego obrazu Matki Bożej Rychwałdzkiej zaczęli przybywać pielgrzymi. Z czasem było ich tak wielu, że wybudowano dla nich pokaźny, murowany kościół, a mały, drewniany przeniesiono do Gilowic.
Trudno uwierzyć, że ten prosty, pozbawiony ozdób kościół kryje tak niesamowite wnętrze. Bogactwo zdobień i kolorów przytłacza. Najcenniejszy jest ołtarz główny, łączący elementy baroku i rokoka.
Od 1946 roku sanktuarium opiekują się franciszkanie. Przy klasztorze działa Franciszkański Dom Formacyjno-Edukacyjny, w którym głoszone są rekolekcje, odbywają się warsztaty, szkolenia i spotkania.
Na jednym z budynków klasztornych widnieje napis: „Kto pije zioła zakonnika, ten chorób unika". Tym zakonnikiem był ojciec Grzegorz Sroka, który całe życie trudnił się ziołolecznictwem. Dziś przy sanktuarium działa infirmeria zielarska jego imienia, oferująca krople, nalewki, balsamy, maści i zioła pomocne przy rozmaitych schorzeniach. Ojciec Sroka opracował ponad dwadzieścia receptur ziołowych. Tworzył je, korzystając z ogromnej wiedzy na temat ziół, ale też z wielkiej intuicji.
Z inicjatywy ojca Grzegorza przy klasztorze franciszkańskim powstały groty solne. Wyglądem przypominają chodnik kopalni, bo ich ściany wyłożono wielkimi solnymi bryłami z kopalń w Bochni i Kłodawie. Kryształy soli tworzą swoisty mikroklimat, który sprzyja leczeniu różnych chorób. Z groty słonecznej skorzystać mogą osoby ze schorzeniami układu oddechowego, z niebieskiej – cierpiące na nerwicę, bezsenność i choroby układu pokarmowego.
I ciekawostka – ojciec Sroka był „człowiekiem piątku”. W piątek się urodził, poszedł do wojska, a potem do cywila, w piątek wstąpił do zakonu, złożył śluby wieczyste i przyjął święcenia kapłańskie, zmarł również w piątek.
I jeszcze jedna ciekawostka – zanim drewniany kościół z Rychwałdu przeniesiono do Gilowic, gilowiccy parafianie mieli swój kościółek. Podczas przenosin rozebrano go, a z pozyskanego materiału zbudowano niewielką drewnianą kapliczkę Serca Pana Jezusa. Kapliczka ma zrębową konstrukcję, blaszany dach z małą wieżą na sygnaturkę i stoi w… Rychwałdzie, tuż obok sanktuarium. Tak to mieściny wymieniły się kościołami.
Na południowym krańcu Rywałdu stoi dziewiętnastowieczny klasycystyczny dwór, otoczony rozległym parkiem. W 1830 roku zbudował go ówczesny właściciel miejscowości, Walenty Milieski. Dwór pozostawał w rękach jego spadkobierców do 1940 roku, kiedy to został zarekwirowany przez Niemców. Po zakończeniu II wojny światowej majątek padł ofiarą reformy rolnej i aż do początków XXI wieku miał wielu zarządców. W 2002 roku odkupił go prywatny przedsiębiorca i utworzył ośrodek wypoczynkowy oferujący wszelkie wygody: pokoje hotelowe, SPA, restaurację, saunę, basen, kort tenisowy i siłownię.
Nie dla mnie takie luksusy. Wolę przejść się spokojną wsią z drewnianymi chatami i z widokiem na łagodne beskidzkie wzniesienia.
Następnego dnia pojechałam do Rajczy, wsi położonej u zbiegu Ujsoły i Czarnej Soły. Prawdopodobnie już na początku XVII wieku istniała tu osada pasterska i być może nazwa miejscowości pochodzi od słowa „rajczula” do dziś używanego na Żywiecczyźnie i oznaczającego zagrodę dla owiec.
Wieś była własnością wielu rodów, aż w 1914 roku kupił ją arcyksiążę Karol Stefan Habsburg z Żywca. Niedaleko rynku stoi pałac Habsburgów, zwany też pałacem Lubomirskich, bo lata jego rozkwitu przypadły na czasy Władysława Lubomirskiego, czyli przełom XIX I XX wieku. Pałac został przebudowany w stylu neorenesansowym i wyglądał mniej więcej tak, jak dzisiaj. Był drugim obok zamku żywieckiego ośrodkiem życia towarzyskiego, miejscem dysput politycznych i spotkań melomanów. Koncertowali tu między innymi Karol Szymanowski, Ignacy Jan Paderewski i Artur Rubinstein.
Z czasem miłośników muzyki zastąpili chorzy. W 1916 roku Habsburgowie przeznaczyli pałac na sanatorium i szpital wojskowy. Za czasów II Rzeczypospolitej leczono w nim weteranów wojny 1920 roku, w latach II wojny światowej – żołnierzy Wehrmachtu, a w 1945 roku – czerwonoarmistów. Dziś w pałacu działa Zakład Opiekuńczo-Leczniczy dla osób starszych i niepełnosprawnych.
Pałac otoczony jest niedużym parkiem, po którym przechadzają się pawie i ganiają koty.
Najstarszym zabytkiem Rajczy jest obraz Matki Bożej umieszczony w ołtarzu głównym kościoła pw. świętych Wawrzyńca i Kazimierza. To słynąca z cudów Madonna z warkoczem, zwana tak, bo jej lewy policzek okala piękny, gruby warkocz. Obraz należał do króla Jana Kazimierza, który – według legendy – podarował go rajczańskim góralom za uratowanie życia, gdy po abdykacji jechał do Francji.
Sam kościół wybudowano w 1890 roku w miejscu drewnianej siedemnastowiecznej świątyni, która została sprzedana i przeniesiona do obecnej wsi Orawska Leśna po słowackiej stronie. W 1997 roku uzyskał miano Sanktuarium Matki Bożej Kazimierzowskiej.
Kolejną miejscowością tego dnia na moim żywieckim szlaku była Milówka. Rozsławili ją bracia Łukasz i Paweł Golcowie, twórcy zespołu „Golec uOrkiestra”. Dziś znani w całej Polsce, swoją karierę zaczynali w zespole kolędniczym przy parafii w rodzinnej wsi.
Milówka to spora wieś leżąca na prawym brzegu Soły. Jej nazwa pochodzi od „miłego łowu” w okolicznych lasach. Miejscowość założyli w XVI wieku ówcześni właściciele Żywiecczyzny, Komorowscy. Górale z Milówki mieszkali w drewnianych chatach, podobnych do tej, która wciąż stoi przy głównej ulicy. Stara Chałupa zbudowana jest z długich bali łączonych na obłap i rybi ogon, osadzonych na kamiennej podmurówce. Pokrywa ją dwuspadowy dach z gontu.
Chałupę postawił w 1739 roku karczmarz Piotr Gorel. Mogła więc pełnić funkcję wiejskiej karczmy z prawem wyszynku alkoholu i sprzedaży soli lub śledzi. Według legendy w Starej Chałupie nocowali król Jan Kazimierz, a potem Jan III Sobieski, jadący z odsieczą pod Wiedeń. W latach 70. XX wieku chata została wykupiona od ostatnich właścicieli, a jesienią 1988 roku w jej wnętrzu otwarto wystawę poświęconą kulturze materialnej wsi żywieckiej.
Na początku XXI wieku w sąsiedztwie Starej Chałupy ustawiono stuletni budynek przeniesiony z Przyłękowa, w którym organizowane są wystawy czasowe oraz warsztaty. Obok stoi rzeźba przedstawiająca Józefa Szczotkę, miejscowego poetę i miłośnika tradycji żywieckiej.
Niemal naprzeciwko Starej Chałupy jest kapliczka świętego Antoniego. Z jej powstaniem wiąże się legenda. Drogą wiodącą przez dzisiejszą Milówkę szli trzej zakonnicy. Przysiedli pod drzewem, zjedli, odpoczęli, a zanim ruszyli w dalszą drogę, jeden z nich na drzewie wyrył kozikiem krzyż i ich imiona: Antoni, Stanisław, Kazimierz. Kilka miesięcy później tą samą drogą jechał pod Wiedeń król Jan III Sobieski. Gdy zobaczył wycięty krzyżyk, drzewo kazał ściąć i zrobić z niego krzyż. Przyrzekł, że jeśli szczęśliwe powróci, to każe w tym miejscu kapliczkę postawić, a jej patronem uczynić świętego Antoniego – od imienia pierwszego pielgrzyma, który dotarł w to miejsce. Tak też się stało.
Kapliczka była drewniana i nie przetrwała do naszych czasów. We wrześniu 1876 roku położono kamień węgielny pod nową, murowaną. Ze starej zachował się jedynie krzyż, który umieszczono na wieży. Wewnątrz kapliczki jest malowidło przedstawiające świętego Antoniego Padewskiego pędzla Jana Matejki – tak przynajmniej twierdzą najstarsi mieszkańcy wioski.
Milówka nie przypomina wsi, wygląda raczej jak małe miasteczko, którym zresztą przez jakiś czas była. Prawa miejskie otrzymała w 1884 roku (utraciła w 1934). W centrum stanęły siedziby instytucji administracyjnych i kulturalno-oświatowych oraz kamienice należące między innymi do osiedlających się tu Żydów. Społeczność żydowska w Milówce tworzyła największą w okolicy gminę wyznania mojżeszowego. Pod koniec XIX wieku stanęła tu bożnica, którą w czasie II wojny światowej zniszczyli Niemcy. Po żydowskich mieszkańcach miejscowości pozostał jedynie cmentarz. Poszłam go obejrzeć, ale nie mam ani jednego zdjęcia. Pamiętam, że otaczał go mur, brama była zamknięta, a macew nie widziałam.
Zwiedziłam Milówkę i ruszyłam do Leśnego Grodu, niezwykłego górskiego ogrodu botanicznego, usytuowanego na zboczach Prusowa. Zwierzaki, egzotyczne rośliny i czające się wśród zieloności pogańskie bożki, węże i inne stworki tworzą niesamowite miejsce. Można posiedzieć przy drewnianym stole, pogłaskać kota, nacieszyć oczy zielonością i porozmawiać z pracownikami, którzy chętnie opowiadają dzieje Leśnego Grodu.
Założył go podróżnik Grzegorz Śleziak. Przez siedem lat sadził egzotyczne rośliny, a wśród nich ustawiał drewniane posągi – tworzył jedyny w swoim rodzaju park łączący różne religie, kultury i przyrodę całego świata. W budowę parku włożył wszystkie swoje oszczędności, dwa miliony dolarów. Nie traktował go jako źródła dochodu i udostępniał wszystkim – za darmo albo za niewielką opłatą. Każdy mógł przyjechać, by nacieszyć oczy jego bogactwem, odpocząć.
Niestety, skończyły się pieniądze na utrzymanie parku. Ani gmina, ani ogrody botaniczne nie wykazały chęci, by pomóc jego właścicielowi. Park podupadał. Na szczęście zainteresowało się nim Stowarzyszenie Rytm Ziemi. Powstała fundacja Leśny Gród, której celem jest przywrócenie parkowi dawnego wyglądu.
Ile drewnianych stworków kryje się w krzakach?
Od wielu lat kupuję „Sielskie życie” i „Country”. Wielokrotnie czytałam zamieszczane w nich artykuły o ludziach, którzy mieli odwagę zostawić miejskie życie – mieszkanie w bloku, pracę od 8 do 16 – i zamieszkać na wsi. Tu, w Leśnym Grodzie, takich ludzi spotkałam. To właśnie pracownicy fundacji Leśny Gród. Poznali się na facebooku, dowiedzieli o zaniedbanym ogrodzie i postanowili go uratować. Mieszkanie w Krakowie zamienili na stary, drewniany dom w Ujsołach. Uratowali i ogród, i dom, i… bezdomnego kota.
Było im ciężko, ale nie żałują. Niech im się wiedzie jak najlepiej.
Okolice Leśnego Grodu.
Z Milówki pojechałam do Węgierskiej Górki, dużej osady na prawym brzegu Soły. Po raz pierwszy nazwa miejscowości pojawiła się w 1477 roku w związku ze sporem Komorowskich z królem Maciejem Korwinem. W obawie przed najazdem węgierskim usypano tu wówczas szańce, które później nazwano „węgierskimi górkami”. Tak mówi historia, a legenda? Według niej podczas sporu granicznego przedstawiciele Węgier na klęczkach przysięgali, że są na własnej ziemi. Aby nie popełnić krzywoprzysięstwa, wcześniej napełnili nogawki spodni ziemią przywiezioną z ojczyzny.
Atrakcją Węgierskiej Górki jest aleja najsłynniejszych na Żywiecczyźnie zbójników. Wyrzeźbieni w drewnie, pięciometrowi harnasie stoją wzdłuż głównej ulicy.
Kochający „ślebodę”, czyli wolność, zbójnicy polubili wzgórza Beskidu Żywieckiego. Tu było ich najwięcej w całych Karpatach. Początki zbójnictwa sięgają XVI wieku, a jego zmierzch to początek XIX stulecia. Do zbójeckich band najczęściej przystawali ubodzy pasterze owiec, klerycy, którzy utracili powołanie, przestępcy uciekający przed wymiarem sprawiedliwości, dezerterzy z armii, a także obdarzeni fantazją synowie zamożnych chłopów, słowem wszyscy, którzy nie mogli znaleźć sobie miejsca w społeczeństwie. W zbójnickich bandach szukali schronienia, zysku, zemsty albo niczym nieskrępowanego życia.
Zbójnicy działali w grupach liczących od kilku do kilkunastu osób. Wszyscy ich członkowie związani byli przysięgą obowiązującą do śmierci. Na czele grupy stał przywódca – harnaś. To on organizował napady i ponosił odpowiedzialność za ich przebieg i powodzenie. Jego zdanie było decydujące przy przyjmowaniu nowych członków bandy i podziale łupów. Autorytet, jakim się cieszył, wynikał z jego wyjątkowej sprawności, odwagi i przebiegłości, ale też mniej pozytywnych cech charakteru. Harnasie byli okrutni i bezwzględni. Otaczająca ich legenda szlachetnych herosów, którzy rabowali bogatych, by dać biednym, nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
Jednym z najbardziej znanych zbójników był Sebastian Bury. Swój proceder rozpoczął w 1615 roku i przez lata siał postrach wśród kupców na Żywiecczyźnie i Orawie. Pewnego razu wraz z kompanami wybrał się do Milówki. W domu niejakiego Szymona Szczotki zastał księdza proboszcza i z nim „ciesząc się, kazał huczno trunków i jadła nosić, poczynając jak w beśpiecznym miejscu”. Gdy trunki dobrze zaszumiały mu w głowie, pochwycił go starosta żywiecki. Burego skazano na śmierć przez powieszenie za poślednie żebro. Fantazja i odwaga nie opuszczały go do końca. Gdy zgodnie ze zwyczajem kat spytał go o ostatnie życzenie, Bury odrzekł: „Kciołbyk, cobyście mnie wszyscy panowie ślakcice, wszyscy sędziowie, wszyscy wojacy, wszyscy miscuchy, ty kacie i wy wszyscy głuptocy, coście się zgruchali dziwaj na zbójnickom śmierć – cobyście mnie wszyscy kielo wos haw jes – w goły zadek pocałowali – a wartko ...”. W chwili egzekucji zaś wołał: „Wio, Bury, do góry!”
Było już dobrze po południu, gdy z Węgierskiej Górki ruszyłam w stronę Cięciny. Po drodze minęłam nowoczesny kościół pw. Przemienienia Pańskiego wybudowany w latach 1977–1986. Całkiem przyjemny dla oka, o oryginalnej bryle i z pięknym witrażem. Jego nowoczesna architektura symbolizuje trzy namioty na biblijnej górze Tabor w czasie Przemienienia.
W Cięcinie, jednej z najstarszych wsi Żywiecczyzny, stoi stareńki, bo szesnastowieczny kościół pw. świętej Katarzyny. Wzniesiono go w 1542 roku z fundacji Krzysztofa Komorowskiego, po czym stopniowo rozbudowywano, powiększając o wieżę, zakrystie, skarbiec-oratorium i boczną kaplicę. W 1909 roku pokrycie gontowe zastąpiono eternitem, a w 1932 roku podwyższono wieżę o siedem metrów. Eternit oszpecił budynek, a wraz z wysoką wieżą sprawił, że budowla straciła pierwotne cechy stylu małopolskiego. Wnętrze (niedostępne) zdobi sześć barokowych ołtarzy. Jednak najcenniejsze obrazy, datowane na XV wiek, przeniesiono do Muzeum Narodowego w Krakowie.
Następny dzień przeznaczyłam na góry. Hala Miziowa przyciągnęła mnie swoją nazwą, która choć miło się kojarzy, pochodzi od... Jana Mizia, jednego z dawnych właścicieli tych terenów. Można dostać się na nią z Korbielowa. Tam – na szczęście – jest wyciąg, dzięki któremu pokonałam połowę drogi. Ale potem podreptałam pod górę na własnych nogach, a jest dosyć stromo. W pewnym momencie spojrzałam z dół i niewyraźnie mi się zrobiło. Wejście na górę, nawet wysoką, mnie nie przeraża – gorzej z zejściem, kolana zaczynają boleć i lecę w dół. A tu górka „obła”, narciarska, a na niej śliskie kamyczki. Myślę sobie: „W drodze powrotnej jak nic zjadę na tyłku". Zaczęłam prosić wycieczkowego anioła stróża o kijaszek, co bym się mogła nim podpierać. No i aniołek nie opuścił mnie w potrzebie. Wprawdzie trochę wyżej, bo w drodze na Pilsko, ale jednak – kijaszek podrzucił. Leżał sobie przy szlaku, pięknie okorowany i zagięty z jednej strony niczym laseczka. Służył mi do końca wycieczki, a potem pojechał ze mną do Warszawy.
Na Hali Miziowej stoi wypasione schronisko. Budowano je prawie dziesięć lat.
Plany jego budowy zrodziły się w 1906 roku, jednak wybuch I wojny światowej opóźnił ich realizację o piętnaście lat. Gdy w 1930 roku na hali stanęło drewniane schronisko w stylu zakopiańskim, ozdobione przeszkoloną werandą, uznano je za najpiękniejsze w całych Beskidach. Drewno na jego budowę ofiarował arcyksiążę Habsburg. Na uroczyste otwarcie schroniska przybyło około tysiąca pięciuset osób z całej Polski i z zagranicy.
Tuż przed wybuchem II wojny światowej dzierżawcą schroniska został niejaki Albert Rudolf, który po wkroczeniu wojsk niemieckich szybko zmienił obywatelstwo. W czasie okupacji stacjonowali w nim niemieccy żandarmi. Ich zadaniem była walka z partyzantami. Tuż po wyzwoleniu schronisko, zniszczone i ograbione z całego wyposażenia, zaczęło przyjmować pierwszych gości. Oferowało nocleg i przekąski. Niestety, 19 marca 1953 roku usnął w nim turysta z niedopałkiem w ręku i schronisko poszło z dymem. Mimo sporego odszkodowania nie zdecydowano się na odbudowę. Prowizoryczne miejsca noclegowe urządzono w budynkach gospodarczych, które ocalały z pożaru. Prowizorki, jak wiadomo, są najtrwalsze. Ta trwała prawie pół wieku.
Do budowy nowego schroniska przystąpiono dopiero w 1994 roku. Ale Hala Miziowa najwyraźniej do schronisk nie ma szczęścia, bo budowa trwała dziesięć lat. W końcu stanęło – ogromne, murowane, o wysokim hotelowym standardzie.
W pobliżu jest Stacja Ratownictwa Górskiego GOPR oferująca miejsca noclegowe dla mniej zasobnych turystów.
„Hej, Pilsko, hej, Pilsko
Hej, wysokie trawy
Którędy chadzali, którędy chadzali
Zbójcy od Orawy…”
Zbójnikiem nie jestem, ale na Pilsko poszłam. Pilsko? Skąd taka nazwa? Właśnie od tych zbójników co za kołnierz nie wylewali. Wójt Żywca Andrzej Komoniecki w swoim
Dziejopisie żywieckim podaje: „...dawnych czasów orawscy zbójnicy mieli na tej górze swoje zebrania i uciechy sobie czynili, kazawszy sobie wina, piwa i gorzałki za swoje pieniądze przywozić, gdzie pijatyki z owczarzami i dziewkami mieli i często się tam opijali, stąd tę górę od tych pijatyk Pilsko nazwano”.
A tak naprawdę, nazwa najprawdopodobniej wywodzi się od nazwiska właściciela szczytowej hali – niejakiego Pieli.
Droga na Pilsko.
Pilsko to drugi co do wysokości, po Babiej Górze, szczyt w polskich Beskidach. Przy pięknej pogodzie roztacza się z niego wspaniała panorama. Piękna pogoda była… na dole. Na Pilsku widoki przysłoniła mgła.
Na szczycie Pilska stoją drogowskazy turystyczne i drewniany krzyż, ustawiony w sierpniu 2002 roku przez parafian z orawskiej wsi Mutne. Proboszcz z Mutnego corocznie w lipcu odprawia przy nim uroczystą mszę świętą.
Przy szlaku z Hali Miziowej na Pilsko znajduje się symboliczna, usypana z kamieni mogiła kaprala Franciszka Basika, żołnierza straży granicznej. Był prawdopodobnie pierwszą ofiarą II wojny światowej. Zginął o świecie 1 września 1939 roku, w dodatku niechcący, bo rodacy wzięli go za żołnierza niemieckiego. Ani kamiennej mogiły, ani żelaznego krzyża z napisem: „Żołnierz + 1.IX. 1939. Franek Basik. Poległ za Ojczyznę” niestety nie widziałam.
Gdy zwiedzałam Leśny Gród, opiekująca się nim Pani poradziła mi, żebym pojechała do miejscowości Ujsoły i przeszła się doliną potoku Danielka. Pojechałam i spędziłam piękny, spokojny poranek. Jedno, co mnie martwiło, to wyrąb lasu.
W głębi doliny stoi schronisko studenckie „Chałupa chemików”. Powstało pod koniec lat 60. XX wieku w dawnej leśniczówce.
Ujsoły leżą w dolinie źródłowego potoku Soły o tej samej co wieś nazwie. Najprawdopodobniej założyli ją pasterze wołoscy na przełomie XV i XVI wieku. Pierwotna nazwa – U Soły – miała określać położenie lasu, w którym pierwsi osadnicy tworzyli polany do zasiedlenia. Gdy Żywiecczyznę zajęła Austria, sprowadzeni z pobliskich Węgier urzędnicy przekształcili nazwę na Uj Soła, co po węgiersku znaczy Nowa Soła. Inni twierdzą, że wieś założyli wołoscy osadnicy przybyli z niedalekiej Soli i dlatego nazwali ją z węgierska Uj Sól.
W latach 20. XX wieku wokół wsi zaczęto wytyczać szlaki turystyczne. Pojawili się pierwsi letnicy. Gdy po II wojnie światowej zamknięto przejście graniczne na przełęczy Glinka, Ujsoły nieco podupadły. Dziś znów przyjeżdżają tu miłośnicy górskich wędrówek – w 1978 roku PTTK przejęło patronat nad gminą Ujsoły, której nadano status gminy turystycznej.
W centrum wsi stoi murowany kościół parafialny pw. świętego Józefa z 1939 roku, z okazałą wieżą.
W dolnej części miejscowości jest murowana dziewiętnastowieczna kaplica „U Koconia”. W niej to 31 sierpnia 1913 roku ksiądz Józef Pułka odprawił pierwszą w Ujsołach mszę świętą.
Zwiedzając Ujsoły, zobaczyłam tabliczkę „Zabytkowa Leśniczówka”. Nie mogłam jej ominąć. Poszłam więc, gdzie drogowskaz wskazywał, i znalazłam się we wsi Złatna. Dawniej nazywała się Sołki, sądzono bowiem, że rzeka Soła bierze tam swój początek. Nazwę zmieniono, bo w potoku płynącym przez wieś, znajdowano ślady złota.
Jeden z właścicieli dóbr żywieckich, Andrzej Wielopolski, wykorzystując okoliczne lasy jako źródło drewna opałowego, założył w górnej części wsi hutę szkła. Produkowano w niej białe i zielone szkło butelkowe i naczyniowe oraz szyby okienne. W 1838 roku dobra odkupił Karol Stefan Habsburg. Ten też wycinał lasy, tym razem na potrzeby huty powstającej w Węgierskiej Górce. Tradycja niszczenia okolicznych lasów jest więc tu długa i, jak widać na zdjęciu, nie zanika. Smutny widok.
Zabytkowa leśniczówka z tabliczki to dziewiętnastowieczny modrzewiowy budynek z piękną, misternie zdobioną werandą. Należała do habsburskiego zarządcy lasów. Otacza ją pięć starych lip – pomników przyrody.
Niedaleko stoi drewniana kapliczka pw. Matki Bożej Częstochowskiej, zbudowana w stylu góralskim z drewna świerkowego w 1938 roku.
Do Złatnej rzadko zajeżdżają autobusy, ale za to przystanek jest imponujący.
Ostatni dzień mojej żywieckiej wędrówki – Jeleśnia, wieś „nazywana od jeleni lśniących, które tam na pasze schadzały się i często ich tam łowiono…”.
Jeleśnia słynie z drewnianej karczmy, która przycupnęła przy rynku. Wygląda, jakby przytłoczył ją wielgachny dach, a może to tańcujący w niej przez setki lat goście sprawili, że prawie zapadła się pod ziemię.
Karczmę wzniesiono w latach 70. XVIII wieku, chociaż niektóre źródła podają, że wybudował ją Mikołaj Komorowski na początku XVII stulecia. Jest drewniana, nakryta czterospadowym łamanym dachem, tzw. polskim. Masywne drewniane drzwi wiodą do przestronnej sieni rozdzielającej dawną część sypialną od jadalnej. Dawniej na zapleczu znajdowały się pomieszczenia dla koni i bydła, a na poddaszu były pokoje dla służby i miejsce na słomę i siano. Dziś w karczmie mieszczą się stylowo urządzone lokale: kawiarnia i restauracja specjalizująca się w potrawach kuchni regionalnej. Daniem firmowym jest świński ryj.
Niedaleko karczmy stoi siedemnastowieczny murowany kościół. Jego patronem został święty Wojciech. Tak, nad wyraz skromnie, zadecydował proboszcz kościoła żywieckiego ksiądz Wojciech Gagatowski, który zbudował go… ze składek parafian.
Obok kościoła jest drewniana organistówka z 1776 roku, w której Gminny Ośrodek Kultury urządził Regionalną Izbę Pracy Twórczej. Na drzwiach wisi kartka z numerem telefonu, pod który trzeba zadzwonić, żeby ją zwiedzić – pracownik zjawia się w ciągu kilku minut. W izbie zgromadzono prace miejscowych twórców ludowych: rzeźby, grafiki, malarstwo na szkle, hafty na tiulu, bibułkowe kwiaty, akwarele i grafiki, a także przedmioty, którymi kiedyś posługiwano się w gospodarstwie wiejskim.
Pani, która pojawiła się z kluczem do izby, poradziła mi, żebym pojechała do Sopotni Wielkiej. Jest tam jeden z największych w Beskidach wodospadów. Tworzy go kaskada kilku progów, z których najwyższy ma około dwunastu metrów. Wodospad dał nazwę wsi. Pod koniec XV wieku założyli ją wołoscy osadnicy, a wołoskie słowo „sopot” oznacza szumiący potok.
Koniec języka za przewodnika to dobra, sprawdzona metoda zwiedzania. Dzięki niej spacerowałam doliną Danielki i zobaczyłam wodospad, a także wspięłam się na Matyskę, gdzie zakończyłam swoją wycieczkę na Żywiecczyznę. O Matysce dowiedziałam się od pewnego górala sprzedającego oscypki w Węgierskiej Górce.
Matyska wznosi się we wsi Radziechowy. Na jej szczycie jest ogromny krzyż milenijny z 2000 roku, a wzdłuż drogi na wierzchołek stoją stacje Drogi Krzyżowej. Na pomysł ich wybudowania wpadł nieżyjący już miejscowy proboszcz Stanisław Gawlik. Stacje zaprojektował krakowski profesor Czesław Dźwigaj. Trzeba przyznać, że Beskidzka Golgota jest oryginalna. Realizm i sposób przedstawienia ostatniej drogi Chrystusa nie każdemu może się podobać. Mało brakowało, a w ogóle nie zostałaby poświęcona, bo niektórzy dopatrzyli się w niej masońskiej symboliki. Byli i tacy, co uznali ją wręcz za dzieło szatana. Proponowali, by zwrócić profesorowi poniesione koszty i zburzyć obrazoburcze wizerunki. Szczęśliwie należeli do mniejszości. Golgota przetrwała, a czy faktycznie było o co kopie kruszyć, niech każdy sam oceni.
Na podsumowanie cudownego wyjazdu na Żywiecczyznę wieczorne widoki z Matyski.
Pisząc ten artykuł, korzystałam z książek:
S. Figiel, U. Janicka-Krzywda, P. Krzywda, W.W. Wiśniewski, Beskid Żywiecki. Przewodnik, Oficyna Wydawnicza „Rewasz”, Pruszków 2012.
A. Miszta, Beskidy. Informator turystyczny, Śląska Informacja Turystyczna, Katowice 2015.
Polska na weekend, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2001.
R. Szewczyk, Zabytki techniki, De Agostini Polska, Warszawa 2012.
Artykułu:
J. Wajs, K. Piskała, Tańcząc zbójnickiego, „Voyage” 2004, nr 10.
Oraz informacji dostępnych w zwiedzanych obiektach.
wrzesień 2016