"Na Wileńskiej" (warszawskiej Pradze na urodziny)

Dziesiątego lutego warszawska Praga obchodzi swoje urodziny. Tego dnia 1648 roku król Władysław IV Waza nadał jej prawa miejskie. Na urodziny dostaje się prezenty, więc ja też dam Pradze prezent – krótkie opowiadanie, którego jest bohaterką. Pisałam je z myślą o konkursie literackim, ale jury nie było nim zainteresowane. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mam swojego bloga, wielu czytelników, myślę więc, że opowiadanie, ozdobione zdjęciami z moich praskich wypraw, chociaż niektórym się spodoba. Prawie wszystkie występujące w nim postacie mają swoje pierwowzory. Jedynie chłopak z tatuażem jest wytworem mojej wyobraźni. Niektóre z przedstawionych sytuacji zdarzyły się mnie albo moim znajomym, ale nie mają nic wspólnego z kamienicą na Wileńskiej.

Pisząc to opowiadanie, nie chciałam nikogo urazić, a już na pewno nie mieszkańców Pragi. Nieraz przemierzałam jej uliczki i spotykałam się z życzliwością. Serdecznie pozdrawiam mojego przewodnika po ulicy Brzeskiej, pana, który pokazał mi kapliczki przy Stalowej, oraz wszystkie osoby, dzięki którym mogłam wejść na podwórka i klatki schodowe, zrobić ciekawe zdjęcia lub posłuchać o dawnej i dzisiejszej Pradze – może kiedyś, przypadkiem, trafią na mojego bloga.

036

035

034
Praskie kamienice. W tej na ostatnim zdjęciu kręcono serial „Dom”. Przetrwały styropianowe dekoracje nad oknami.

Miłej lektury

„Tylko nie Praga, warszawskie slumsy, pełne pijaków, złodziei i panienek lekkich obyczajów. Mierżą mnie wstrętne, odrapane kamienice, które już dawno powinny zniknąć. No i ten bazar Różyckiego, z którego kiedyś wyszłam z pociętą nożem torbą. Tak, Praga definitywnie odpada”. Z takim postanowieniem przekroczyłam próg agencji nieruchomości. W środku siedział agent, czerstwy na twarzy jak trzydniowa bułka i zadowolony z siebie. Sprawiał wrażenie spryciarza, który potrafi sprzedać nie tylko mieszkanie, ale też jego właściciela i kupującego.

Ofert miał sporo, ale chętnych na nowe lokum było jeszcze więcej. Gdy tylko jakieś mieszkanie przypadło mi do gustu, natychmiast znikało z rynku. Tygodniami jeździłam po Warszawie, oglądałam miejsca, o których marzyłam, i takie, o których wolałabym zapomnieć. I nic. A ceny rosły. Moje oszczędności pozwalały na coraz mniejszy metraż w coraz gorszej dzielnicy.

– A co powie pani na przytulne mieszkanko na Pradze? – spytał agent pewnego dnia.

– Żadnej Pragi – byłam stanowcza.

– No, tak – zawiesił głos. – Doskonale panią rozumiem, Praga ma złą sławę – przyznał mi rację. – Ale Praga się zmienia. Założę się, że od lat pani tam nie była.

Nie miałam ochoty się zakładać, bo naprawdę nie byłam tam od dziesięciu lat i nie zamierzałam przez kolejne dziesięć.

– Praga staje się dzielnicą modną, dzielnicą artystów – nie dawał za wygraną. – Proszę mi zaufać, bo znam się na rzeczy – dodał skromnie. – Mieszkanko, które dziś kupi pani za bezcen, za kilka lat będzie wart drugie tyle.

Nie chciało mi się wierzyć, ale w końcu oglądanie nic nie kosztuje. Pojadę, powybrzydzam i da mi spokój.

013

016

014

015
Ulica Wileńska. Moja ulubiona. 

Następnego dnia stawiłam się na Wileńskiej i rozejrzałam dokoła. Za budynkami Dyrekcji Kolei Państwowych stały całkiem ładne, niewysokie bloczki ogrodzone siatką. Wyglądały na nowe i zadbane. Między równo przyciętymi krzakami forsycji przechadzał się ochroniarz. Dzieci grzecznie bawiły się w piaskownicy. No tak, tu ostatecznie mogłabym mieszkać. Osiedle nie różni się niczym od tych po lewej stronie Wisły. I do metra blisko. Gdyby tylko nie było tej obskurnej kamienicy naprzeciwko. Nagle zamarłam. Przed koszmarnym budynkiem, któremu życzyłam, żeby zniknął z powierzchni ziemi, stał mój agent i machał do mnie jak szalony.

– Tutaj, tutaj! – wołał rozradowany jakby wygrał w totka. – Zapraszam do bramy raju!

Zbliżyłam się z miną seryjnego mordercy. Wątpię – wycedziłam.

Niewiele pamiętam z tej pierwszej wizyty: podwórko studnię, niewygodne drewniane schody, po których wspięliśmy się na drugie piętro, i maleńkie mieszkanko, poszatkowane ściankami ustawionymi ni przypiął, ni przyłatał. W łazience i kuchni stały jakieś przedpotopowe graty, a w pokoju – piec kaflowy.

– Ta nieruchomość jest... – agent gorączkowo szukał właściwego słowa. – Poruszająca – wypalił. – Porusza zmysły, wyobraźnię, czułe serca – galopował. – Wyrzuci pani to i owo, poprzestawia, pozamienia, urządzi po swojemu. Ach, jakież to wyzwanie, jak ja pani zazdroszczę. To szczęście trafić na takie mieszkanko, takie możliwości. To czysta, niezapisana karta, którą zapełni pani kalejdoskopem swoich marzeń.

Agent gadał, śmiał się, biegał z kąta w kąt, kręcił piruety. A ja stałam oszołomiona. Po kwadransie zrozumiałam, co czuje mucha złapana w pajęczą sieć, przyklejona do lepkich nitek, niezdolna do najmniejszego ruchu, nie mówiąc o ucieczce. Agent, niczym pająk, krążył wokół mnie, omotywał, odbierał zdolność trzeźwego myślenia. Nie byłam w stanie protestować, słyszeć, widzieć, oddychać…

Ocknęłam się u notariusza. Przede mną leżała umowa, w której stało czarno na białym, że nabyłam mieszkanie przy Wileńskiej. Agent promieniał. Winszował mi świetnej decyzji, zapewniał, że nie będę żałować, życzył szczęścia i obiecał, że wpadnie…

***

Następnego dnia z duszą na ramieniu wybrałam się dokładniej obejrzeć moje nowe włości.

W bramie kamienicy siedziały dwa nabzdyczone żeliwne krasnale, a środkiem sunęła przedziwna procesja. Otwierało ją dwóch sanitariuszy dźwigających nosze. Spoczywał na nich osiłek bez szyi. Wyglądał, jakby wpadł do sokowirówki. Za nimi o własnych siłach wlókł się drugi, podobnie sponiewierany mięśniak. Procesję zamykało dwóch stróży prawa. Pomiędzy nimi szedł niepozorny chłopak. Nie sprawiał wrażenia przejętego obstawą. Kroczył dumnie wyprostowany, jakby chciał powiedzieć: „Ja tu rządzę, a władzę oddałem tylko na chwilę”. Łypnął na mnie jednym okiem. Drugie kryło się pod opuchlizną. Spod rozerwanej koszuli wyglądało wydziergane granatowym tuszem stworzonko z okrągłą główką. Jego macki oplatały ramę i tors wojownika. Ośmiornica?! Włoska, co ja mówię, praska mafia! No, witajcie sąsiedzi!

001

Weszłam na podwórko. Nad wejściem tkwiła siatka chroniąca przed spadającym tynkiem, fragmentami dawnych dekoracji i domowymi sprzętami, które lądowały tam podczas rodzinnych awantur. Rozejrzałam się dookoła: studnia, ale jakaś większa i dość czysta. Nowe, drewniane okna tkwiły w obdrapanych murach. Tu i ówdzie wisiały rzeźbione balkony, obok sterczały białe talerze telewizji satelitarnej. Przedziwna mieszanka starego z nowym.

002

W kącie dzieciaki bawiły się z małym, leciwym kundelkiem. Uszczęśliwiony piesek lizał je po rękach. Pod wiatą śmietnikową tkwiły trzy dziewczyny, wyglądające jak trzy klony: idealnie proste blond włosy, obcisłe ciuszki eksponujące wyrzeźbione na siłowni wdzięki, wielkie białe adidasy. W dłoniach trzymały smartfony. Kciuki pracowały zawzięcie. Ciekawe, o czym rozmawiają – pomyślałam.

Na podwórku rosło drzewo, a pod nim stała niewielka drewniana budka, otoczona płotkiem. Wokół krzątała się starsza pani. Podeszłam bliżej i ujrzałam kapliczkę, świeżo odmalowaną na niebiesko i przystrojoną sztucznymi kwiatami. Za szybką stała gipsowa figurka Matki Bożej. Wokół paliły się świeczki. Madonna patrzyła na mnie łagodnym wzrokiem. Może nie będzie tak źle.

004

Obok, na ławce siedział pan w średnim wieku. Niewysoki, szczupły, potulny jak baranek chłopina pod pięćdziesiątkę, o wzroku z lekka zmąconym procentami. W ręku trzymał małpkę, z której raz po raz pociągał łyczek.

– Pani ta nowa? – zagaił.

Przytaknęłam.

– Coś pani na szczęśliwą nie wygląda.

Uśmiechnęłam się słabo i odruchowo spojrzałam na bramę.

– Ci dwaj? – domyślił się pan z małpką. – Już więcej tu nie przyjdą – zapewnił.

– A ten chłopak z policyjną obstawą?

– To tutejszy. O kamienicę dba, jak jego dziadek i ojciec. A że komuś czasami przyłoży, to i dobrze. Obcy się nie kręcą, spokój jest. Potrzymają go trochę na dołku i puszczą. A bać się pani nie ma czego, bo tu sami swoi.

Swoi? Czy kiedykolwiek uznają mnie za swoją? I czy ja będę chciała być jedną z nich?

Weszłam na klatkę schodową. Schody drewniane, strome i zniszczone, ale poręcze pięknie rzeźbione. Na każdym piętrze nisza zakończona muszlą. Drewniane ozdobne drzwi. Czyżby zaczynało mi się tu podobać?

012 

Praskie klatki schodowe.

 ***

Mieszkanie wymagało remontu. Zajęła się nim czteroosobowa ekipa złożona z miejscowych fachowców – złotych rączek. Właściwie wszystko nadawało się do wymiany albo do wyrzucenia. Tylko trzy rzeczy postanowiłam ocalić: kaflowy piec, podłogę z dębowej klepki i drzwi wejściowe.

Piec stał w rogu pokoju. Zajmował sporo miejsca, co przy niewielkim metrażu wiele znaczyło. Lata świetności miał za sobą. Kafelki z jednej strony były wyszczerbione, rysunki zatarły się, a drzwiczki dawno temu trafiły do skupu złomu. Do niczego się nie nadawał, ale żal mi go było niszczyć. Tkwił w tym pokoju od dziesięcioleci, swym ciepłem ogrzewał kilka pokoleń poprzednich właścicieli. Po namyśle podjęłam decyzję:

– Piec proszę rozebrać.

Fachowiec chwycił za młotek.

– Nie – wrzasnęłam. Młotek zawisł w powietrzu. – Powiedziałam „rozebrać”, nie rozwalić. Kafelki przykleją panowie w kuchni nad zlewem.

Cztery pary oczu spoczęły na mnie i gapiły się zdumione. Po dłuższej chwili ich właściciele wymienili znaczące spojrzenia i przystąpili do wydłubywania kafelków. Trochę czasu im to zajęło, mnie kosztowało niemało kasy, ale co tam, kafelki ocalały.

To kafelki z przejazdu bramnego jednej z kamienic przy ulicy Targowej. 

Po udanej akcji z piecem przyszedł czas na podłogę. Stara, zeschnięta dębowa klepka trzeszczała przy każdym kroku. W dodatku po rozebraniu pieca moim oczom ukazało się coś, co ścięło mi krew w żyłach – drewniane, spróchniałe legary. Nocami dręczyły mnie koszmary, że przez dziurę w podłodze lecę do sąsiadów mieszkających pode mną, potem razem z nimi jeszcze niżej, i tak aż do piwnicy.

– Wytrzymały sto lat, to i dalej wytrzymają – pocieszał mnie fachowiec. – A tę klepkę to radzę wyrzucić. Położy pani panele i będzie jak w pałacu.

Panele?! W stuletniej kamienicy?! Nie bacząc na protesty złotych rączek, kazałam zerwać klepkę, wzmocnić nieszczęsne legary i położyć ją na nowo. Po cyklinowaniu i woskowaniu wyglądała solidnie, ale jeszcze długie tygodnie chodziłam na palcach, naiwnie wierząc, że uchroni mnie to przed nagłą i niespodziewaną wizytą piętro niżej.

Remonty słyną z tego, że się przeciągają i kosztują więcej, niż na początku zakładano. Mój nie był wyjątkiem. Mijały dni, a nawet tygodnie, panowie złote rączki walczyli z instalacją w łazience, kuchennymi szafkami, które nijak nie chciały się zmieścić, a ja – oskubana z grosza – zajęłam się drzwiami wejściowymi. Nie bacząc na złośliwe uwagi, że niedługo będą chude jak opłatek, zdzierałam z nich kolejne warstwy farby olejnej, aż do surowego drewna. Za każdym razem, gdy uwalniałam drzwi od jaskrawych żółci, ponurych brązów, a nawet krwistej czerwieni, zdobiące je ornamenty stopniowo nabierały ostrości. Wyłaniały się płatki kwiatów, liście, a nawet niewielka główka amorka.

009

Pewnego dnia, gdy ścierałam kolejną warstwę farby, usłyszałam kroki. Za moimi plecami ktoś ostrożnie schodził po schodach. „Może czas poznać nowego sąsiada” – pomyślałam. Odwróciłam się i stanęłam oko w oko z leciwym kundelkiem. Spoczywał na rękach pokrytych tatuażem. Do ośmiornicy dołączyło jakieś inne morskie stworzonko. Właściciel pieska i oceanarium spojrzał na mnie życzliwie.

– Mieszkam nad tobą – nie bawił się w bruderszafty. – Jakby była jaka potrzeba, daj znać.

***

Sąsiadów poznawałam stopniowo. Codziennie, wspinając się po schodach, czytałam wydrapaną na klatce schodowej lokalną kronikę towarzyską: wyznania miłości i nienawiści, groźby karalne i zachętę do wspólnego palenia skręta. Dzięki napisom, wciąż pojawiającym się na coraz mniejszych fragmentach gołej ściany, wiedziałam, że „Nikola to zdzira”, a „Heniek ma...” Skromnie przemilczę co.

010

Jednak najwięcej o mieszkańcach kamienicy, tych dawnych i obecnych, opowiedział mi pan z małpką, sąsiad z naprzeciwka. Każdego ranka pozdrawiał mnie nieśmiałym uśmiechem. Ramię w ramię schodziliśmy na parter, po czym ja szłam do pracy, a pan z małpką... no, cóż.

Po południu często siadywaliśmy na ławce pod kapliczką i pan z małpką zaczynał snuć opowieści – o każdym, kto tylko pojawiał się w bramie. Kończył nagle w środku zdania, dokładnie o wpół do piątej, wtedy bowiem na podwórko wkraczała jego – jak mówił z szacunkiem – droga małżonka. Kobiecina miernej postury, lecz wielka duchem. Męża trzymała krótko, ale pić mu pozwalała, bo jak pił, to nie rozrabiał. Krótkie okresy abstynencji skutkowały gwałtownymi awanturami, a wtedy zawartość ich szafek i kredensów trafiała na siatkę rozpiętą nad wejściem. Kiedyś spadł czajniczek. Widać był cenny, bo droga małżonka próbowała złowić go na wędkę.

Pewnego dnia pan z małpką zamilkł godzinę wcześniej, o wpół do czwartej. W bramie stanęła złowroga postać kobieca – nowa administratorka, rącza czterdziestka o wydatnym biuście i szerokich barach. Z potężną górną połową ciała kontrastowały cienkie nóżki odziane w leginsy. Twarz, noszącą ślady dawno minionej urody, okalały krótko przycięte, czarne jak heban włosy. Ponurym wzrokiem potoczyła po podwórku, na które jakby cień padł. Leciwy kundelek podkulił ogon, dzieci rozeszły się do domów, dziewczyny oderwały kciuki od smartfonów, nawet ptaki umilkły.

Naraz z różnych kątów wyłoniły się postacie, podbiegły do administratorki, stanęły na dwóch łapkach i szeptem zdały relację z tego, co dzieje się w kamienicy. Widywałam ich czasami. Kręcili się po klatce schodowej, przystawiali ucho do drzwi sąsiadów, ukradkiem robili zdjęcia i nagrywali rozmowy. Gromada pochlebców uczepionych administratorki i jej władzy, liczących, że coś im z tej władzy skapnie.

 

Praskie bramy i przejazdy bramne.

 ***

Pochlebcy administratorki mało mnie obchodzili, wolałam towarzystwo pana z małpką. Szliśmy kiedyś Wileńską. Przed jedną z kamienic mój kompan przystanął.

– Tu, w tym domu, po wojnie była ruska ambasada. Dziadzio mówił, że pili od rana do wieczora – wspomnienia wycisnęły mu łzy z oczu. – Pójdę już – szepnął przez zaciśnięte gardło. I skręcił do monopolowego.

Przeszłam na drugą stronę ulicy, by lepiej przyjrzeć się kamienicy o tak chlubnej historii. Była wielka, trzypiętrowa, mocno zniszczona, ale wciąż piękna. Zdobiły ją żeliwne balkony, obramienia okien i masywny gzyms nad ostatnią konsygnacją. Tkwiły w nim twarze, które zdawały się mówić: „Poznaj miejsce, w którym przyszło ci mieszkać, nie pożałujesz”. Posłuchałam ich i faktycznie, nie pożałowałam.

005

006

007

Dzień za dniem przemierzałam praskie ulice, patrzyłam na odrapane mury, w których tkwiły resztki sztukaterii, na ażurowe pordzewiałe balkony, przedwojenne napisy: tu był krawiec męski, a tu szewc. Przyglądałam się przycupniętym w bramach krasnalom, które już nie wydawały mi się nabzdyczone, raczej smutne. Ich Praga odchodziła.

024

Żelazne bramy strzegły praskich podwórek przed ciekawskim wzrokiem obcych. By dostać się do środka, musiałam je sforsować... sprytem, ale częściej prośbą, a mieszkańcy chętnie otwierali przede mną nie tylko przejście. Dzielili się wspomnieniami, żalili na trudną codzienność lub cieszyli, gdy ta codzienność stawała się łatwiejsza – bo wyremontowano im klatkę schodową, wymieniono kanalizację, mają już ciepłą wodę i ogrzewanie.

Czasami służyli za przewodników. I tak, oprowadzana przez jednego z mieszkańców, zwiedziłam kamienice przy Brzeskiej, ulicy owianej złą sławą. Zagadał do mnie, gdy czaiłam się w bramie, niepewna, czy wejść, bo po podwórku ganiały się psy, a na murkach siedzieli ich właściciele, panowie o niezachęcającym wyrazie twarzy. Okazali się nieszkodliwi, a mój przewodnik – znawcą swej małej ojczyzny.

Ulica Brzeska. 

Wchodziłam do kamienic, pustych, czekających na rozbiórkę lub remont, i tych wciąż zamieszkałych. Stąpałam po ceramicznych posadzkach, wspinałam się po schodach, drewnianych, kamiennych, takich zwykłych i krętych. Chwytałam się rzeźbionych poręczy, oglądałam ślady po mosiężnych uchwytach do mocowania prętów trzymających dywany. Przyglądam się ogromnym dwuskrzydłowym drzwiom dla państwa i tym mniejszym – dla służby. Miałam ochotę dotknąć okrągłych przedwojennych dzwonków z napisem „Proszę kręcić”. Czasami przystawałam na półpiętrze i przez szyby w odrapanych ramach spoglądałam na mieszkania w przeciwległych oficynach, a wyobraźnia podsuwała mi obrazy z życia ich dawnych właścicieli.
 

Praskie okna i balkony.

Kiedyś oniemiałam ze zdziwienia w „nieskromniej” kamienicy przy Targowej. Bramę, plafony na klatce schodowej, nawet zwieńczenia drzwi do mieszkań zdobiły nagie piękności. Wejście na ostatnie piętro zajęło mi z pół godziny, bo wzrok wciąż błądził po pulchnych kształtach nimf wyłaniających się z morskiej piany lub ramion satyra. Kim był człowiek, który tak przystroił swoją kamienicę? Majster budowlany ze Śląska... no kto by pomyślał.

Innym razem oniemiałam w kamienicy na Kłopotowskiego, ale tym razem ze zgrozy, bo przejazd bramny w pięknej kamienicy ktoś wymazał czerwoną i zieloną farbą. W czyjej głowie zrodził się taki pomysł? Ale za to sama klatka schodowa… cudne secesyjne drzwi, spiralne schody, ażurowa balustrada. Pałac by się nie powstydził.

019

032

017

Zapuszczałam się w coraz odleglejsze praskie rejony. Pogodziłam się nawet z bazarem Różyckiego. Połamane chodniki i drewniane budki, zawieszone ciuchami różnej maści, nie budziły już mojej niechęci, raczej żal za przemijającym czasem.

Praga odkrywała przede mną swoje tajemnice, uczyła historii, tej najdawniejszej, której niemymi świadkami są żeliwne krasnale, i tej bliższej, znaczonej bliznami wojennych kul i śladami powojennych remontów, które więcej przyniosły szkód niż pożytku. Znikły stiukowe ornamenty, kryształowe oświetlenie na klatkach schodowych zastąpiły okrągłe plafony, a marmurowe okładziny w bramach – farba olejna.

 ***

Mój wytatuowany sąsiad z góry nie sprawiał kłopotów. Mijaliśmy się na schodach, zamienialiśmy kilka słów. Zdarzały się głośniejsze dni, ale rzadko. Tylko w czasie meczów piłki nożnej na spokój nie mogłam liczyć. Leciwy kundelek chronił się wtedy u mnie, a jego pańcio zapraszał kolegów-kibiców, równie licznych jak obie drużyny piłkarskie. Co kilka minut powietrze przeszywał wrzask – szczęścia lub zawodu, poparty głośnym waleniem w podłogę. A wtedy z sufitu mojego mieszkania spływały podejrzane obłoczki.

003

Podczas jednej takiej imprezy ktoś załomotał do drzwi. Otworzyłam. W progu stała administratorka. Jej pokaźne gabaryty kryły się pod płaszczem z alpaki, symbolem władzy i dostatku. Nie miałam ochoty na gości, stanęłam więc w przejściu i próbowałam zasłonić wnętrze mieszkania przed jej wścibskim wzrokiem, ale okazała się zadziwiająco zwinna.

„Byłaby dobra na bramce” – przemknęło mi przez myśl. Okazało się, że w ataku też byłaby dobra. Pchnęła mnie bezceremonialnie i wkroczyła na moją połowę boiska. Z obrzydzeniem spojrzała na leciwego kundelka.

– No i po co takie trzymać? Ja mam rasowego, trzy tysiące za niego dałam – pochwaliła się. – No, ale nie o psach przyszłam pogadać. Nie była na zebraniu! – oskarżycielsko dźgnęła mnie paluchem uzbrojonym w tipsa.

W pierwszych chwili nie zrozumiałam, o kim mówi. Kto nie był? Okazało się, że ja. Wyraz „pani” nie figurował w słowniku administratorki, a jeśli już, to przeznaczony był dla tych, którzy się liczą.

– Nie byłam, bo nie wiedziałam... – próbowałam się tłumaczyć, ale moje słowa zagłuszył kolejny ryk.

Najwyraźniej nasi wygrywali.

– Ciężko ma z nim, co? – spojrzała na sufit.

– Nie narzekam – odparłam.

– Jak to nie? Przecież burdy robi, hołotę sprowadza. Pozbyć by się tego gada, tej szumowiny. Tyle krwi mi napsuł. – Nagle ściszyła głos: Niech mi powie, jakby co się tam u niego działo. Jakieś libacje, narkotyki, dziwki. No bo wie, że remont kamienicy niedługo, można by przyspieszyć to i owo na jej piętrze. A i czynsz mogłaby mieć niższy. Wszystko da się załatwić. Niech no tylko szepnie słówko na tego tam. Powiem szczerze, lojalność popłaca – uśmiechnęła się przymilnie.

– Myli pani pojęcia. To nie lojalność, to donosicielstwo – odpowiedziałam spokojnie.

Administratorka zaniemówiła, po czym rozwarła paszczę:

– Zobaczymy!!! Ja tu władza, ja tu rządzę!!! A na kolejnym zebraniu ma być, bo jak nie, to popamięta!!!

Zbyłam to milczeniem. Przywykłe do pyskówek babsko stało chwilę zdezorientowane, po czym obrzuciło mnie nienawistnym spojrzeniem i wyszło. Nie odmówiło sobie przyjemności trzaśnięcia drzwiami.
 

 Praskie murale.

***

W czasie jednej z moich praskich wypraw szłam Wileńską w kierunku Szwedzkiej. W pewnym momencie wyrósł przede mną półkolisty płotek z prostych żelaznych drążków. Chronił sporej wielkości krzyż z Chrystusem. U jego podnóża paliły się dwie nagrobne lampki. Kawałek cmentarza w środku Pragi? W pewnym sensie. To miejsce zbrodni sprzed lat. Pod koniec XVIII stulecia zapuściła się tu szlachcianka Rozalia Zamoyska i padła ofiarą bandytów. Ograbili ją, zabili bez litości i zagrzebali w piasku. Krzyż i kamień z napisem upamiętniającym to tragiczne wydarzenie są przestrogą, by może jednak w tych rejonach stolicy uważać.

008

Jeśli faktycznie była to przestroga, to ją zlekceważyłam, i jakiś czas później panna Zamoyska jak żywa stanęła mi przed oczami. Ale po kolei. Tamtego feralnego dnia połaziłam trochę dłużej po sklepach. Na zakupach czas szybko mija i ani się obejrzałam, zapadł zmrok. Gdy mieszkałam po lewobrzeżnej stronie Warszawy, wieczorne ciemności nie stanowiły problemu, ale teraz...

Już w metrze zauważyłam podejrzane typki. Było ich trzech, siedzieli naprzeciwko i gapili się na mnie ponuro. Spostrzegłam, że szturchnęli się łokciami, a może to tylko wagon przyhamował, no nie wiem. Ale spojrzeli na siebie znacząco, tego byłam pewna. A potem zawiesili wzrok na moich torbach z zakupami. Przycisnęłam je mocniej i zebrałam się do skoku. Niech no tylko metro stanie, wagonik się otworzy – i tyle mnie zobaczą. Ale gdzie tam, oni też szybcy byli. Pędziłam w kierunku ruchomych schodów, przeskakiwałam po dwa, trzy, byle tylko jak najszybciej znaleźć się na górze. Na plechach czułam oddechy drabów. Biegłam ile tchu, a typki za mną. Wyraźnie słyszałam ich przyśpieszone oddechy, chrapliwe głosy, jeszcze chwila i złapią mnie za gardło albo wpakują nóż pod żebro, albo... moja wyobraźnia gnała razem ze mną.

021

Minęłam budynek kolei i skręciłam w Wileńską. Nagle zza węgła wynurzyła się postać w krynolinie. Rózia Zamoyska!!! Dziewczyna powiodła wokół dzikim wzrokiem i wrzasnęła: „Uciekaj!”. Ale ja już dawno temu pobiłam swój rekord szybkości i prędzej nie mogłam. Torby z zakupami plątały mi się pod nogami, więc cisnęłam je w kąt i pędziłam dalej. Co tam jakieś kiecki, ważne by życie uratować. Goniące mnie kroki jakby przycichły. Może zabiorą ciuchy i dadzą mi spokój. Gdzie tam, po pewnym czasie znowu ich słyszałam.

„Jeszcze tylko kilka kroków i będę bezpieczna” – dodawałam sobie otuchy, ale chwilę później potknęłam się o wystającą płytę chodnika, przeleciałam kilka metrów i runęłam jak długa. Wylądowałam tuż przed nosem żeliwnego krasnala. Ostatnie, co zdołałam zauważyć, to tabliczka, którą trzymał na pokaźnym brzuchu: „1898”. „To ja mieszkam w zabytku” – pomyślałam całkiem bez sensu i straciłam przytomność.

Ocknęłam się w szpitalu, praskim, rzecz jasna. I już następnego dnia miałam gości. Przyszedł pan z małpką i jego droga małżonka, pani od kapliczki, dziewczyny ze smartfonami i kilku innych sąsiadów. Zabrakło gromady pochlebców. Administratorka by im tego nie wybaczyła.

Gdy już wszyscy zgromadzili się wokół mego łoża boleści, w drzwiach nieśmiało stanął chłopak z tatuażem. Wyglądał na zmieszanego. Moi goście zamilkli. Pierwsza głos odzyskała droga małżonka:

– No widzisz, coś zrobił? – syknęła z wyrzutem.

Oniemiałam.

– Bo uciekała. Pomóc chciałem – wychrypiał przez zaciśnięte gardło.

– To ty mnie goniłeś? – spytałam zdumiona.

Tak, to był on, chłopak z tatuażem, i wcale nie miał złych zamiarów. Przeciwnie, widząc jak pędzę nieprzytomna ze strachu, ruszył w pogoń, żeby mnie ratować. Potem pozbierał moje torby z zakupami, a na koniec mnie.

– Dlaczego mnie nie zawołałeś? – spytałam z wyrzutem.

– Bo mówić nie mogę, mecz był – jęknął.

No faktycznie, poprzedniego dnia kibice piętro wyżej wydzierali się równe dwie godziny, a potem do białego rana oblewali zwycięstwo biało-czerwonych. Przymknęłam na to oko, w końcu taka gratka nie trafia się często.

– A bać się nie ma czego, swoich nie bijemy – wyszeptał.

Zaraz, zaraz, co on powiedział? „Swoich nie bijemy”? „Swoich”? Jestem swoja?

Gdy po krótkiej szamotaninie pielęgniarki zdołały wyprowadzić z sali moich gości, umęczona – ale i szczęśliwa – opadłam na łóżko. Poczułam coś twardego. Sięgnęłam ręką i… wyciągnęłam płaską szklaną butelczynę. To pan od małpki niepostrzeżenie wsunął mi pod poduszkę coś najbliższe jego sercu.

Po tygodniu wróciłam do domu. Przed drzwiami mieszkania stały torby z zakupami. Nienaruszone.
 

Praga się zmienia. Nowe osiedle na ulicy Stalowej. 

***

Mój wypadek miał przykre konsekwencje. Administratorka zwołała zebranie w trybie pilnym.

– Na naszej ulicy grasują jednostki niebezpieczne – zawiesiła wzrok na chłopaku z tatuażem. – Powiem szczerze, nie możemy czuć się bezpiecznie. W trosce o was zatrudniłam ochronę, wysoko wykwalifikowaną, ma się rozumieć – dodała. – To kosztuje, ale zdrowie i życie jest najważniejsze.

Do sali wkroczyło sześciu osiłków. Stanęli po obu stronach administratorki. Ręce założyli na piersiach. Nasze czynsze skoczyły w górę o sto złotych, a naprzeciwko kapliczki z Madonną stanęła budka ochrony.

Kapliczka i budka – szybko się okazało, że zdaniem administratorki o jedną za dużo.

Praskie kapliczki, wojenne namiastki kościołów, widziałam ich wiele podczas moich wędrówek Wileńską, Ząbkowską, Brzeską czy Targową. Stały na podwórkach, wisiały w bramach, na ścianach kamienic, nawet na klatkach schodowych. Niektóre, jak nasza, były pokaźne, drewniane z gipsową Madonną za szybką, inne tak malutkie, że tylko święty obrazek się w nich mieścił. Okalały je kamienne murki, otaczały ogródki, spowijały bluszcze, zdobiły sztuczne kwiaty. Wszystkie zadbane, wypielęgnowane, otaczane czcią. Stawiano je, by w mrocznych czasach okupacji chroniły mieszkańców kamienic, lub w podzięce za uratowane życie. Wokół nich gromadzili się ludzie, aby modlić się, żegnać tych, co szli walczyć, i chować umarłych. Kapliczki przetrwały wojnę i następne, równie ciężkie powojenne lata. I teraz jedna z nich – nasza – miała zniknąć, bo jako relikt przeszłości nie pasowała do „nowoczesnej koncepcji zagospodarowania terenu”.

Administratorka podniosła ręka na podwórkową świętość, ale i nasze ręce postanowiła wykorzystać... do głosowania – demokratycznego, jak zaznaczyła. Poprzedziła go akcja agitacyjna gromady pochlebców. Pukali do naszych mieszkań, przekonywali, przekupywali, niewiele wskórali.

Postanowiliśmy zjednoczyć siły i w dzień głosowania stawiliśmy się w komplecie. W sali czekały na nas arkusze, na których zaznaczyć mieliśmy jedyną słuszną odpowiedź na pytanie: „Czy Pan/Pani jest za likwidacją kapliczki?”. Sęk w tym, że to, co nam wydawało się słuszne, dla administratorki było wyrazem zacofania, niesubordynacji i podłej złośliwości. Okazaliśmy się niedouczoną, ciemną masą stojącą na drodze nowoczesności, oszołomami tkwiącymi w mrokach średniowiecza. Doceniliśmy bogactwo jej słownika, ale trwaliśmy przy swoim. Nie przekonały nas groźne miny osiłków z ochrony ani kpiące uśmieszki gromady pochlebców. Milczeliśmy nieprzejednani. Tego dla administratorki było za wiele.

– Już ja was załatwię!!! – ryknęła. – Popamiętacie mnie!!! – wpadła w szał.

Patrzyłam na jej czerwoną, nabrzmiałą wściekłością twarz, drgające mięśnie i wybałuszone oczy. Nie wyglądała groźnie, raczej groteskowo.

Jej wrzask przybierał na sile, a i w słowach nie przebierała. Ochroniarze powoli odsuwali się, jakby w obawie, że wybuchnie i opryska ich jadem. Nie wybuchła jednak. Zamilkła nagle, powiodła po sali nieprzytomnym wzrokiem i runęła na biurko. Nastała cisza. Ochroniarze cichcem opuści salę. W gromadzie pochlebców zapanowało nerwowe poruszenie. Ktoś zadzwonił po pogotowie.

Po jakimś czasie wszystko wróciło do normy. Administratorka zniknęła, podobnie jak budka ochroniarzy. Władza w kamienicy wróciła w prawowite ręce chłopaka z tatuażem. Pan z małpką wciąż popija, snuje swoje praskie opowieści i raz na jakiś czas kłóci się z drogą małżonką, dziewczyny przebierają palcami po smartfonach, pani od kapliczki sadzi kwiatki na chwałę Panienki, która nas ocaliła. I tylko gromada pochlebców przemyka się chyłkiem, zdezorientowana, niespokojna.

A Ja? Wtopiłam się w Pragę, stałam się jej częścią, i jest mi z tym dobrze. Czyżby agent nieruchomości miał rację?

 033