Pięć sprytnych kun
Justyna Bednarek, Pięć sprytnych kun, ilustr. Daniel de Latour, Poradnia K, Warszawa 2016
Nie od dziś wiadomo, że media kłamią. Naoczni świadkowie puszczają wodze fantazji, dziennikarze – z niedbalstwa lub w poszukiwaniu sensacji – przeinaczają fakty i w rezultacie powstaje artykuł, któremu daleko do prawdy. Nie inaczej było w przypadku pięciu sprytnych kun opisanych w „Dzienniku Popołudniowym”.
Na spokojnym osiedlu domków jednorodzinnych zadomowiły się kuny. Mieszkały w Lasku Lindego, żywiły na skwerku przy ulicy Żeromskiego, a żeby się ogrzać, chowały pod maskami samochodów i przy okazji przegryzały przewody, narażając ich właścicieli na straty. Stop! To nieprawda! Kuny wprawdzie przegryzały kable w samochodach, ale nie po to, by dokuczyć mieszkańcom osiedla, lecz żeby im pomóc – przynajmniej niektórym. A chodziło o pomoc niebagatelną, bo gdyby nie one, pewna miła pani zakończyłaby ziemski żywot.
W Pięciu sprytnych kunach świat zwierzęcy przeplata się z ludzkim. Ludzie i kuny nie tylko mieszkają na jednym osiedlu, ale wykazują też wiele podobieństw, zwłaszcza w życiu uczuciowym. Nieśmiały romantyk Euzebiusz, zwany Ebim, wzdychający do zwinnego podlotka Purchawki jest zwierzęcym odpowiednikiem pana Bartłomieja skrycie kochającego sąsiadkę Elizę Przechodzień. Wybranki ich serc są przedsiębiorcze i niezależne, prawdziwe kobiety/kuny naszych czasów. Ludzie i kuny mają też wspólną pasję – gotowanie.
Autorka przedstawia zwierzęta w lepszym świetle niż ludzi. Nie ma wśród nich bohatera negatywnego. Kuny to stworzonka bystre, pomysłowe, odważne i inteligentne. Nie znaczy to, że są całkowicie bezgrzeszne. Kuny kradną, a czym, jeśli nie grzechem, jest kradzież? Czy to wychowawcze, by bohaterowie dziecięcej książeczki łaszczyły się na cudzą własność? Może taka „niewielka” kradzież już nikogo nie razi? A może kuny odkupiły swe winy, chwytając złoczyńców. Tak czy owak, nie można ich nie lubić.
Gorzej jest z bohaterami ludzkimi. Owszem, są wśród nich postacie pozytywne, ale są i czarne charaktery. To nimi kieruje zawiść, to oni, by osiągnąć cel, nie cofają się nawet przed zbrodnią (całe szczęście niedokonaną, bo na drodze niedoszłemu mordercy stają kuny, sprytne kuny). Kuny pomogły ludziom, ale czy mogą liczyć na wzajemność? Zapewne tak, bo autorka podaje niezawodny sposób na przyjazne kontakty ludzi i zwierząt. Trzeba się poznać i pokochać, bo „gdy się kogoś pokocha, to z czasem zaczyna się go rozumieć – i nieistotne, czy będzie to mężczyzna, prosiak, kuna, czy nawet zwykła dżdżownica”.
Jak w każdej bajce, również w Pięciu sprytnych kunach złoczyńcy zostają ukarani, a dobrzy dostają nagrodę w postaci… restauracji. Gotowanie jest bowiem ulubionym zajęciem kun (ludzi zresztą też). Wspomniana restauracja – „U Martesa” – działa na warszawskich Bielanach i jeśli faktycznie w karcie dań są „zupy cukiniowe, dyniowe, pomidorowe, makarony z sosami takimi i owakimi, placki z mniszkiem i z kwiatami cukinii, sałatki z nasturcją i fiołkami”, to warto do niej zajrzeć. Ci, którzy wolą jadać w domowym zaciszu, mogą skorzystać z przepisów – wierszowanych w tekście i tradycyjnych na końcu – bo Pięć sprytnych kun to również książka kucharska. I chociaż takich książek ostatnio pojawiło się sporo, ta – dzięki pełnej humoru romansowo-kryminalnej intrydze oraz świetnej szacie graficznej – dobrze się broni.
Właśnie, szata graficzna – last but not least, jak powiedziałby rewolwerowiec z ogonem Tomasz Montana. Zdecydowanie not least, bo bez ilustracji Daniela de Latoura ani Montana, ani inne kuny nie byłyby aż tak sprytne i zabawne. Niekiedy rysunki zajmują całe strony, nie wpuszczając ani jednego słówka, innym razem dopełniają tekst, a gdzieniegdzie pojawiają się tylko małe barwne akcenciki – zerkają zalotne oczka albo sterczy kuni ogonek. Całość ujęta jest w sztywne okładki bez kantów – Pięć sprytnych kun to pod każdym względem apetyczna książka.