Ustroń - tu się wszystko zaczęło
Gdy na początku września 2011 roku pojechałam do Ustronia, nawet do głowy mi nie przyszło, że będę publikować w internecie teksty o swoich wycieczkach po Polsce.
Był to mój pierwszy samotny wyjazd. Miałam wprawdzie jechać w towarzystwie, ale jak to bywa, towarzystwo w ostatniej chwili zmieniło zdanie. Mogłam więc albo jechać sama, albo zostać w domu. Pojechałam, i tak zaczęło się moje zwiedzanie Polski w pojedynkę.
Niestety, zgubiłam notatki z wyjazdu do Ustronia, więc odtwarzam go z pamięci i ze zdjęć.
Pamiętam, że podróż autokarem trwała ponad 10 godzin. Przyjechałam ledwo żywa, głodna, spuchnięta od wielogodzinnego siedzenia w bezruchu. Może dlatego po dziś dzień z rozczuleniem wspominam moją ustrońską kwaterę. Weszłam do zalanego słońcem pokoju, a muszę przyznać, że jasne wnętrza uwielbiam. Pokoik był niewielki, skromny, ale schludny, wygodny i ładnie urządzony. Ściany obite drewnem, na suficie kasetony chroniące przed hałasem, w oknie siatka na owady. Obok czyściutka łazienka. W pokoju była lodówka, która pracowała tak cicho, że w pierwszej chwili pomyślałam, że jest zepsuta. Miła Pani gospodyni wyprowadziła mnie z błędu: lodówka nie może głośno pracować, bo przecież przyjechałam tu odpocząć. W pokoju musi być cicho. Może się wydawać, że to nic takiego – jakaś cicha lodówka i siatka w oknie, żeby komary mnie nie zjadły – ale poczułam, że trafiłam w dobre miejsce, do ludzi, którym zależy, by w ich domu każdy czuł się wygodnie i swojsko. Cieszyłam się tą kwaterą i codziennie wieczorem z przyjemnością do niej wracałam. Pozdrawiam właścicieli „Przystani” z ulicy Mikołaja Reja.
Ustroń leży w Beskidzie Śląskim, w dolinie między Równicą i Czantorią. W starym przewodniku znalazłam piękny opis tych ziem. Posłużę się nim, bo sama nie byłabym w stanie wymyślić trafniejszego: „Beskid Śląski to rozfalowane morze zieleni, łagodne grzbiety górskie z płytkimi cięciami przełęczy, stosunkowo strome zbocza, gęsto porośnięte lasami przestrzenie stoków i szczytów. W głębi dolin płyną potoki. Nie są tak bystre jak tatrzańskie i prawie nie tworzą wodospadów, płyną to w cieniu głębokich zarośli i lasów, to znów przez słoneczne, szerokie i płaskie polany. Nad potokami, na stokach gór, na polanach wśród lasów rozsiadły się liczne osady, wsie, miasteczka”.
To zdjęcie z pobytu w Wiśle kilka lat wcześniej, ale tak bardzo pasuje do tego opisu, że je umieściłam.
Ustroń jest jednym z tych miasteczek. Na pierwszy spacer po nim wybrałam się tuż po przyjeździe – ciekawość zazwyczaj bierze u mnie górę nad zmęczeniem podróżą. Dotarłam do dzielnicy Zawodzie, którą dla ułatwienia czasem będę nazywać uzdrowiskową, i pierwsze, co ujrzałam, to monumentalny posąg Chrystusa Króla. Trudno go przeoczyć – ma ponad dziesięć metrów i stoi na czternastometrowym postumencie. Powstał dzięki inicjatywie jednego z mieszkańców Ustronia… jako samowola budowlana. Gigantyczny pomnik budzi ponoć niezdrowe emocje wśród mieszkańców miasta, zarówno katolików, jak i ewangelików – zwłaszcza że zanim powstał, nikt ich o zdanie nie zapytał. Ja też uczucia miałam mieszane.
Gigantyczny pomnik stoi przed kościołem Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata, służącym głownie turystom i kuracjuszom. Jego fundatorem był ten sam mieszkaniec Ustronia, który sfinansował projekt i budowę posągu. Kościół powstał na początku XXI wieku jako wotum błagalne o wyniesienie na ołtarze mistyczki Rozalii Celakówny. Ciekawostką jest, że kamień węgielny świątyni pochodzi z grobu świętego Piotra. Kościół jest drewniany, a jego wystrój, łagodnie mówiąc, trochę mnie zaskoczył. Pastelowe kolory, cukierkowe ozdoby – wszystko nieco przesłodzone. Ale każdy ma inny gust: jednemu poświęcony Maryi ołtarz tysiąca róż może się podobać, a drugiemu nie.
Jadąc do Ustronia, myślałam bardziej o odpoczynku niż prawdziwej turystyce. Ustroń to przecież uzdrowisko. Kiedyś był ośrodkiem hutniczym, jednak już w XVIII wieku zauważono, że woda ogrzana żużlem wielkopiecowym łagodzi bóle reumatyczne. W sąsiedztwie huty wybudowano więc zakład kąpielowy. W rezultacie obok kopcącego wielkiego pieca, w huku pracujących maszyn przechadzali się kuracjusze, popijając owczą serwatkę i czekając, aż przywiozą z huty płynny żużel, który nada właściwości lecznicze wodzie nagromadzonej w drewnianych kadziach. Od tamtego czasu sporo się zmieniło. Źródła mineralne, pokłady borowiny, nasłonecznienie i piękne położenie sprawiły, że w 1967 roku Ustroń otrzymał prawa uzdrowiskowe. W tym samym roku na Zawodziu, u podnóży i na stokach Równicy, rozpoczęto budowę wielkiej dzielnicy zdrojowej. Powstały szpitale, zakład przyrodoleczniczy, potem solanki i jakiś czas temu – modne siłownie pod chmurką.
Jednak najbardziej charakterystyczne są sanatoria w kształcie piramidek. Białe budynki ze szkła i betonu pięknie odcinają się od otaczającej je zieleni. W czarach PRL każda z piramidek należała do innego zakładu przemysłowego. Dziś większość znalazła się w prywatnych rękach. Piramidkowe sanatoria tak wtopiły się w krajobraz Ustronia, że stały się wizytówką miasta, widnieją na każdym folderze reklamowym, a nawet przez kilka lat były w jego herbie. Przyzwyczailiśmy się do wielkomiejskiej architektury Polski Ludowej. Uzdrowiskowa dzielnica Ustronia jest rzadkim przykładem architektury PRL na zboczu górskim.
Zabiegi oferują w zasadzie wszystkie domy uzdrowiskowe, ale ich największy wybór jest w zakładzie przyrodoleczniczym. Ceny też były tam najniższe. Zapisanie się na zabiegi wymagało wcześniejszej wizyty lekarskiej, ale nie miałam z tym problemu. Wybrałam masaże i kąpiele relaksacyjne. Za pierwszym razem prawdziwie zrelaksowana poczułam się, gdy udało mi się bez szwanku wydostać ze śliskiej, ogromnej wanny, w której z trudem łapałam równowagę. Z czasem nabrałam wprawy.
Na zabiegi chodziłam rano, potem jechałam na wycieczkę, a wieczory spędzałam w dzielnicy uzdrowiskowej, na ławeczkach pod piramidkami albo przy solance. Cudownie było tak siedzieć na stoku Równicy i patrzeć na dolinę Wisły i okalające ją wzgórza.
Prawie codziennie dosiadała się do mnie kuracjuszka, starsza, lecz zażywna Pani. To ona przepowiedziała mi moją podróżniczą przyszłość: pierwszy raz pojechałam sama i już nigdy więcej nie będę chciała z nikim wyjeżdżać. Wiedziała, co mówi. Ona też od lat jeździła sama – po sanatoriach. Na takich wyjazdach właściwie nigdy nie jest się samotnym. Można pogadać z właścicielem kwatery, ludźmi spotkanymi na szlaku. A to, że jedzie się samemu, daje swobodę. Nie trzeba uzgadniać urlopów z ewentualnym towarzyszem podróży, zmieniać terminów, bo „teraz jechać nie mogę”. W zależności od pogody lub nastroju można pobyć w jakimś miejscu dłużej lub krócej albo pojechać niekoniecznie tam, gdzie się pierwotnie planowało.
W 2002 roku tuż nad dzielnicą uzdrowiskową powstał Leśny Park Niespodzianek. Pięknie położony na wzgórzu, wśród drzew, stanowi doskonałe miejsce odpoczynku dla dzieci i dorosłych. Park to nietypowe zoo, w którym niektóre zwierzęta swobodnie spacerują po alejkach, a nawet te za ogrodzeniem, wyglądają na zrelaksowane. Choć może nie wszystkie. Ten mały nie miał przyjaznych zamiarów.
W parku mieszkają muflony, daniele, żubry, jelenie, sarny, dziki, żbiki i jenoty.
W parku działa też ośrodek sokolnictwa. Pokazy lotów orłów, sokołów i sów są chyba jego największą atrakcją. Ptaki – te drapieżne – krążą kilka razy w powietrzu i wracają na wezwanie opiekuna. Tuż nad ziemią obniżają lot, wywołując na widowni meksykańską falę.
Wokół Ustronia jest kilka szlaków spacerowych. Przymierzyłam się do wszystkich. Niestety były raczej zaniedbane i kończyły się, delikatnie mówiąc, w krzakach. Może w sezonie te miejsca nie są tak opustoszałe i przygnębiające, ale po sezonie lepiej i bezpieczniej połazić ścieżką wzdłuż Wisły.
Widok na Równicę.
Widok na Czantorię.
Można też obejrzeć kościół parafialny pw. świętego Klemensa, zbudowany w centrum miasta, tuż przy ulicy Daszyńskiego, oraz stojące niemal po sąsiedzku prywatne Muzeum Regionalne „Stara Zagroda”, niestety po sezonie zamknięte.
W dawnej wsi Nierodzim, obecnie dzielnicy Ustronia, stoi urokliwy, drewniany osiemnastowieczny kościół pw. świętej Anny. Za obiekt zabytkowy uznano go już w latach 20. ubiegłego wieku. Również z okresie międzywojennym dobudowano wieżę, zwieńczoną cebulastym hełmem z ośmioboczną latarnią. Wnętrze zdobi późnobarokowy ołtarz z obrazem świętej Anny Samotrzeć.
Jednego dnia wybrałam się do Koniakowa i Istebnej. Pięknie wyglądają wsie rozrzucone wśród beskidzkich gór i dolin. Znów posłużę się cytatem z przewodnika: „…pola w szachownicę różnobarwną pocięte wspinają się wysoko na stoki wzgórz. Obok zieleni wzgórz i krzaków wznoszą się w górę poletka owsa i często leżą one w odległości kilkuset metrów ponad chałupą właściciela. […] Wyżej ponad pasmem pól uprawnych znajdziemy się wśród lasów, gdzie miesza się jodła ze świerkiem i bukiem, na gęstym poszyciu z paproci, mchów, krzaków jałowca, łanów czarnej jagody”.
Zwiedzanie zaczęłam od Koniakowa, który, jak wiadomo, słynie z koronkarstwa. Jego tradycje sięgają tam początków XIX wieku. Wzory koronek – wykonywanych szydełkiem, czyli heklowanych, z białej lub kremowej nici – inspirowane są przyrodą i sztuką ludową Beskidu Śląskiego. Koniakowskie koronki zdobią wszystko: stoły, komody, ubiory ludowe i te całkiem współczesne, a także pewne części ciała. Występowały też w filmie: ozdabiały garderobę księcia Bogusława Radziwiłła w Potopie. Koronki znajdują coraz szersze zastosowanie. W czasopiśmie „Country” znalazłam ciekawy artykuł o ceramiczno-koronkarskiej pracowni Pani Justyny, która odciska serwetki na glinianych naczyniach, potem naczynia wypala w piecu, szlifuje i szkliwi. Kupiłam talerzyk ozdobiony wzorem koniakowskiej koronki. Być może pochodzi z pracowni Pani Justyny.
Serwetkę widoczną na zdjęciu kupiłam w Muzeum Koronkarstwa. Jego twórczynią jest Zuzanna Gwarkowa, synowa Marii Gwarkowej, najsłynniejszej niegdyś koniakowskiej koronczarki. Jej dziełem jest, niestety niedokończony, dwumetrowej średnicy obrus, wykonywany dla królowej Elżbiety II. Prace nad nim przerwała śmierć artystki.
W sierpniu 2013 roku koniakowska serweta – o pięciometrowej średnicy – została wpisana do Księgi Rekordów Guinnessa. Przez prawie pół roku pracowało nad nią pięć koronczarek. Serweta powstała z ośmiu tysięcy elementów, na które zużyto pięćdziesiąt kilometrów nici. Można oglądać ją w Gminnym Ośrodku Kultury w Istebnej.
Z Koniakowa na piechotkę ruszyłam do Istebnej. Tu moją uwagę przykuł parafialny kościół pw. Dobrego Pasterza z XVIII wieku. Za kościelną bramą ujrzałam wszelkiej maści sklepiki i zakłady usługowe, a wewnątrz świątyni tak bogate dekoracje, że poczułam lekki zawrót głowy. Ich autorami są miejscowi twórcy: Ludwik Korzeniewski ojciec, Ludwik Korzeniewski syn oraz Jan Wałach. Z ciekawostek: w kościele znajduje się krzyż wykonany z lipowego drewna, najprawdopodobniej przez uczniów Wita Stwosza. Elementami dekoracyjnymi są też żyrandole – drewniane beczułki, w których przechowywano owcze mleko. Zamiast dna umieszczono w nich koniakowskie koronki.
Z Istebnej pochodził Jerzy Kukuczka. Pamiątki po nim można obejrzeć w izbie pamięci jego imienia. Niestety, zabrakło mi czasu, żeby do niej zajrzeć. Nadrobię to innym razem.
Jak wspomniałam, góry Beskidu Śląskiego nie są dla wspinaczy, ot, zwyczajne pagórki, niewymagające większego wysiłku. Na Czantorię można wjechać kolejką krzesełkową. Wjechałam na nią kilka lat temu i przeszłam górą do Wisły, gdzie miałam kwaterę. Przyjemny spacerek z pięknymi widokami.
Na Równicę też można wjechać, tyle że samochodem. Niezmotoryzowanym, takim jak ja, pozostaje „wspinaczka”. Szlaki są dwa: z dzielnicy Zawodzie i przez Jaszowiec. Wybrałam drugą trasę. Podejście nie jest trudne. Idzie się lasem, kilka razy przecinając jezdnię. Na szlaku minęłam może trzy osoby, a na szczycie były tłumy – wszyscy „turyści” wjechali. Na górze, z której doskonale widać całe miasto, można odpocząć w schronisku lub kilkanaście metrów dalej w karczmie „Zbójnicka Chata”, przerobionej z góralskiej chałupy z XIX wieku. Odpoczęłam i ruszyłam w kierunku Orłowej. Przyjemny spacerek lesistymi wzgórzami, tylko pod samym szczytem trochę stromiej.
Na górze jest prywatny pensjonat „Chata na Orłowej”, z którym wiązałam pewne nadzieje, bo byłam już trochę głodna i zmęczona, niestety, był zamknięty. Pewnie po sezonie nie działa.
A poniżej zdjęcia z drogi powrotnej.
Niektórzy sądzą, że nazwa Ustroń pochodzi od wyrazów ustrina lub ustrinum, czyli pogorzeliska z ciał ludzkich, gdyż według legendy w XIII wieku oddział tatarski spalił w tamtych okolicach kilkuset polskich jeńców. Mnie jednak bardziej odpowiada inne wyjaśnienie nazwy, wywodzące od „zacisznego, ustronnego miejsca”. Właśnie w takim miejscu spędziłam kilka całkiem przyjemnych dni.
Widok z Równicy na Ustroń.
Siedem lat póżniej, w październiku 2018 znów odwiedziłam Beskid Śląski. Byłam w Ustroniu, Istebnej i Wiśle. Wycieczkę opisałam w atrykule Babie lato w Beskidach. Polecam, bo zdjęć mnóstwo.
Pisząc ten tekst, korzystałam z przewodnika J. Działaka, Beskid Śląski, Warszawa 1953 oraz z artykułów: J. Halena, Koronkowy ślad, "Country" 2013, nr 2 (30), Rekord z Koniakowa, "Country" 2013/2014, nr 1.
wrzesień 2011