Trzy dni w Trójmieście
Trzy dni to bez wątpienia za krótko, by zwiedzić trzy całkiem spore miasta, ale wstawałam wcześnie, wracałam późno… i zwiedziłam całkiem sporo.
Zacznę od najmłodszego trójmiejskiego miasta – Gdyni. Na początku XX wieku odkryli ją – wtedy jeszcze niewielką wioskę – miłośnicy morza. Tamte czasy pamięta domek Abrahama przy ulicy Starowiejskiej, jeden z najstarszych w Gdyni.
Powstał w 1904 roku, gdy ulica Starowiejska była wiejską, piaszczystą drogą. W 1920 roku w domku zamieszkał Antoni Abraham z rodziną. Zwano go królem Kaszubów, rok wcześniej bowiem brał udział w konferencji pokojowej w Paryżu, gdzie domagał się przyłączenia Kaszub do Polski. Pomnik Abrahama stoi nieopodal, na placu Kaszubskim. Na pierwszy rzut oka widać, że „chłop żywemu nie przepuści”, i dobrze – Pomorze jest nasze.
Na placu Kaszubskim siedzi też para pogodnych staruszków, trzymających się za ręce. To Elżbieta i Jakub Scheibe. Jakub po dwudziestu latach pracy w Ameryce wrócił do Gdyni jako bogaty człowiek. W 1928 roku zbudował kamienicę, nazywaną wówczas gdyńskim drapaczem chmur. Mimo majątku nie zaniechał pracy na morzu. Codziennie wypływał łowić ryby, a Elżbieta wypatrywała go, siedząc przy oknie pokoiku na ostatniej kondygnacji. Jakub dobudował go na jej prośbę. Z jego kieszeni wystaje liścik: „Jakubie, jeśli na ostatnim piętrze zbudujesz dla mnie pokoik, będę widziała, kiedy wracasz z morza. Elżbieta”.
Modernistyczna kamienica Jakuba Scheibe stoi do dziś. Wskazuje ją siedzący na ławce właściciel. Gdyby Jakub żył w naszych czasach, nie musiałby latami tyrać za oceanem. Wystarczy, że wziąłby kredyt w BGŻ NBP PARIBAS.
W ciągu kilkunastu lat niewielka wioska rybacka stała się modnym kąpieliskiem, a następnie miastem portowym. Do budowy portu przystąpiono w 1922 roku, dokładnie w tym miejscu, w którym miała powstać baza wojenna króla Władysława IV. Władca, za namową doradców, zmienił zdanie i kazał wznieść twierdzę morską na Półwyspie Helskim. Gdynia na swój port czekała więc trzy wieki, ale gdy już powstał, był najnowocześniejszy w całej Europie.
Turystyczną część portu tworzy molo Południowe, do którego prowadzi skwer Kościuszki, z charakterystyczną fontanną w kształcie kielichów.
Molo sięga głęboko w morze. Przy północnym nadbrzeżu cumują ORP „Błyskawica” i „Dar Pomorza”. Pierwszy to wojenny niszczyciel. Okręt, zbudowany w 1936 roku w brytyjskiej stoczni, w latach II wojny światowej patrolował Atlantyk i Morze Śródziemne.
Drugi to najsłynniejszy polski żaglowiec szkoleniowy. Powstał w Hamburgu w 1909 roku, przez lata służył niemieckim marynarzom i francuskiemu arystokracie, aż w końcu trafił do Polski. Mieszkańcy Pomorza zebrali 7 tysięcy funtów szterlingów, by kupić go na potrzeby polskich żeglarzy. Służył im przez pięćdziesiąt lat.
Oba statki to pływające muzea. Można je zwiedzać, co z wielką przyjemnością zrobiłam, tyle że kilka lat temu. Do dziś jednak pamiętam pokłady, strome schodki, maleńkie, przytulne kajuty dla oficerów, wielkie sypialnie z hamakami dla marynarzy i jadalnię z dziwnym stołem podzielnym na kasetony, żeby talerze się nie przesuwały, gdy morze jest niespokojne.
Po przeciwnej stronie mola jest nowoczesny port jachtowy im. Mariusza Zaruskiego. Zaruski to ciekawa postać. Był wszechstronnie uzdolniony i niebywale aktywny. Ukończył studia uniwersyteckie w Odessie, szkołę morską w Archangielsku, Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. Malował, robił zdjęcia, pisał wiersze i opowiadania, wspinał się po górach i oczywiście żeglował. Długo mieszkał w Zakopanem, gdzie zorganizował Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe. Wspomniałam o nim w artykule Zakopiańskie inspiracje – domy i ludzie. W latach międzywojennych Zaruski zajął się organizacją żeglarstwa i stał się niekwestionowanym autorytetem w tej dziedzinie.
Długo szukałam pomnika Marusza Zaruskiego i znalazłam wciśnięty między samochody dostawcze i budki z rybami. To przykre, że stoi w tak fatalnym miejscu, ale przynajmniej widok ma piękny.
Więcej szczęścia miał Leonid Teliga, który w latach 60. XX wieku na jachcie „Opty” jako pierwszy Polak samotnie opłynął Ziemię. Wyruszył z gdyńskiego portu.
Molo zamyka kolejny pomnik człowieka związanego z morzem, Józefa Conrada-Korzeniowskiego, angielskiego pisarza polskiego pochodzenia. Kamienny monument całkiem zgrabnie uzupełniają ustawione w tle metalowe maszty.
Gdy robiłam to zdjęcie, w morze wypływał statek wycieczkowy. Nie wiem, dokąd zmierzał, może na Hel, może na Oksywie. Wszystko jedno, dokąd płynął, niosły go spokojne wody, bo przez cały czas mojego pobytu w Trójmieście morze było gładkie jak stół.
Wracając molem na ląd, można zatrzymać się i popatrzeć na Marzyciela – niezwykłą rzeźbę chłopca siedzącego na dalbie, czyli betonowym podeście. Podobno kiedyś chłopiec trzymał w dłoni batutę umocowaną na specjalnym pływaku i, gdy zawiał wiatr, wyglądał, jakby dyrygował falami.
Tuż obok portu jachtowego zaczyna się plaża, która przechodzi w szeroki bulwar – falochron oraz miejsce spacerowe mieszkańców Gdyni i ich gości. Ciągnie się u podnóża Kamiennej Góry, najbardziej reprezentacyjnej gdyńskiej dzielnicy. Pierwsze domy letniskowe powstały tam już w 1920 roku, dziesięć lat później była już setka willi i pensjonatów. Podobno ze szczytu góry widać cały port, a przy dobrej pogodzie również Półwysep Helski. Obawiam się, że drzewa skutecznie zasłaniają widoki, ale może się mylę. Jeśli ktoś chce, niech sprawdzi. Mnie zabrakło sił i czasu.
Mieszkałam na sąsiednim wzgórzu – świętego Maksymiliana, nazwanego tak na pamiątkę Maksymiliana Kolbego – w „Bursztynku”. Pokoik miałam przytulny, czysty, gustownie urządzony i wyposażony we wszystkie niezbędne sprzęty, a do morza dwa kroki. Miłą Panią Jolę pozdrawiam.
W dwudziestoleciu międzywojennym wokół gdyńskiego portu wyrosło miasto. Centrum Gdyni tworzy ulica Świętojańska. Większość stojących po obu jej stronach kamienic pochodzi z lat 30. XX wieku. Przy Świętojańskiej jest też jedna z ważniejszych religijnych budowli miasta – kolegiata Najświętszej Maryi Panny Królowej Polski. Za jej fundamenty posłużyły kamienie stanowiące balast jednego z pierwszych zagranicznych statków, cumujących w gdyńskim porcie.
Ulica Świętojańska krzyżuje się z drugą równie ważną ulicą Gdyni – 10 Lutego. Właśnie tego dnia 1920 roku generał Józef Haller dwoma platynowymi pierścieniami, podarowanymi przez Polaków mieszkających w Gdańsku, dokonał w Pucku zaślubin Polski z Bałtykiem. Dwa lata później wioska Gdynia zaczęła przemieniać się w portowe miasto.
Wzdłuż ulicy 10 Lutego stoi sporo modernistycznych budowli. Gdy powstawały, twierdzono, że są jak wyciągnięte na ląd okręty z cegły i betonu. Nie zachwyciły mnie. Jak w każdym innym mieście domy ginęły wśród reklam, a spaliny i hałas samochodów nie sprzyjały spokojnemu spacerowi i podziwianiu architektury.
Ulicą 10 Lutego można dojść do dworca, ale wcześniej warto skręcić na plac Gdynian Wysiedlonych. Stoi tam pomnik upamiętniający wysiedlenia polskiej ludności cywilnej przez Niemców w latach 1939–1945. Gdynię opuściło wówczas około osiemdziesięciu tysięcy mieszkańców.
Dom opuszczają matka i dwoje dzieci. Piesek zostaje – wysiedlanym nie pozwalano zabierać zwierząt. Figury stanęły dokładnie tam, gdzie mieszkańcy Gdyni czekali na transport do Generalnego Gubernatorstwa, na roboty do Niemiec lub obozów, nieopodal dworca.
W latach międzywojennych gdyński dworzec był najbardziej wyrazistym przykładem architektury narodowej nie tylko w Gdyni, ale i w całym kraju. Po wojnie na jego miejscu stanął nowy gmach, utrzymany w stylu realizmu socjalistycznego. Jego budowę ukończono w 1959 roku. Był bardzo nowoczesny: miał klimatyzację, salę kinową i klub dla młodzieży. Podłogi wyłożono granitem i marmurem. Starannie wykończone wnętrza zostały ozdobione kolorowymi freskami. Od 2008 roku dworzec jest na liście zabytków.
Za dworcem ciągnie się ulica Janka Wiśniewskiego. Prowadzi do gdyńskiej stoczni i pomnika Ofiar Grudnia 1970. Postawiono go w dziesiątą rocznicę wydarzeń. W cyfry wpisana jest osuwająca się postać zabitego stoczniowca.
Pierwsi zabici padli o godzinie szóstej rano na pomoście kolejowym przy prowadzącej do stoczni ulicy Czechosłowackiej. Wśród ofiar był osiemnastoletni Zbigniew Godlewski. Koledzy położyli jego ciało na drzwiach i ponieśli przez miasto. Tragiczny pochód zaatakowały oddziały ZOMO i wojsko. Przez wiele godzin na ulicach miasta trwały walki. Kilkaset osób zostało rannych, a liczba zabitych do dziś nie jest znana. Grudniowe wydarzenia ciekawie ilustrują murale umieszczone na kolejowym pomoście.
View the embedded image gallery online at:
http://polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/58-trzy-dni-w-trojmiescie#sigProId87a067381b
http://polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/58-trzy-dni-w-trojmiescie#sigProId87a067381b
Drugi pomnik – krzyż – upamiętniający wydarzenia z 1970 roku stoi nieopodal Wzgórza Świętego Maksymiliana.
Ale dość już historii, czas na spacer wzdłuż morza. Nieprawda, że już nie ma dzikich plaż. Wystarczy przyjechać nad Bałtyk poza sezonem i wcześnie rano wyruszyć z Gdyni do Sopotu.
Najpierw dotarłam do Orłowa, willowej gdyńskiej dzielnicy, która może poszczycić się najpiękniejszym odcinkiem polskiego wybrzeża – stromym klifem. Według legendy w zamierzchłych czasach nad klifem dwa orły stoczyły zaciętą walkę. Na jej cześć mieszkańcy nazwali to miejsce Orłowem. Dziś nieustanną walkę toczy ląd z morzem. Spienione fale rozbijają się u podnóża skarpy i kradną kilka centymetrów ziemi.
Klifem zachwycał się Stefan Żeromski: „…tak pięknego zakątka, takiego połączenia morza, lasów i wzgórz, nigdzie nie widziałem”. Pisarz bywał w Orłowie. Tuż nad morzem stoi mały, biały domek, w którym mieszkał.
Obok klifu jest drewniane molo i wszechobecne łabędzie. Pierwsze molo zbudowano w 1928 roku, a to, po którym dziś możemy spacerować, sześć lat później.
Rano
i w drodze powrotnej
Naprzeciw mola, na skwerze swojego imienia, siedzi Antoni Suchanek, malarz marynista urodzony na Podkarpaciu. W 1921 roku po raz pierwszy przyjechał nad morze i od tamtej pory co roku powracał do Orłowa i na Hel. Zachwycił się morzem i budującą się Gdynią. W 1929 roku w Jastarni odbyła się pierwsza wystawa jego obrazów. Przedwojenny dorobek Suchanka zniszczyła wojna. On sam omal nie zginął w 1943 roku, aresztowany wraz z prawie dziewięćdziesięcioma uczestnikami orszaku ślubnego swojej córki Tekli. Po wojnie Suchanek osiadł w Orłowie. Organizował życie artystyczne i kulturalne Trójmiasta, i oczywiście malował: zabytki Gdańska, Gdynię, porty i stocznie, ludzi morza, nadmorskie pejzaże, ale również portrety i kwiaty. Uważany jest za jednego z najwybitniejszych polskich marynistów.
W Orłowie warto wejść na skarpę i obejrzeć zespół pałacowo-parkowy w Kolibkach. Nazwa oznacza zagłębienie terenu przypominające kształtem kolebkę – zaciszne miejsce, w dodatku pięknie położone. Stał tu kiedyś dwór, w którym bywał król Jan III Sobieski z Marysieńką. Królowa podziwiała Bałtyk ze stromego, niemal czterdziestometrowego brzegu – dziś miejsce to zwane jest Grotą Marysieńki.
W początkach XX wieku na miejscu dworu postawiono klasycystyczny pałacyk. Całkiem przyjemny, ale dużo większe wrażenie robi stojąca obok ogromna, starsza o całe stulecie, kamienna stajnia. Mieszkają w niej konie ze szkółki jeździeckiej.
W latach międzywojennych południowa granica Kolibek, przebiegająca rzeczką Sweliną, była granicą Polski z Wolnym Miastem Gdańskiem. Dziś Swelina wyznacza granicę między Gdynią a Sopotem.
Sopot, kąpielisko zwane „perłą Bałtyku”, należy do najpopularniejszych kurortów Europy. Chociaż modny stał się w XIX wieku, to ludzie mieszkali tu już kilka stuleci wcześniej. We wczesnym średniowieczu na porośniętym lasem wzniesieniu powstał gród obronny. Miał chronić nadmorskie osady przed najazdem z morza. Historycy twierdzą, że gród opustoszał po wybudowaniu w Gdańsku osady obronnej książąt pomorskich. Według legendy warownia padła ofiarą Prusów. Nie miał jej kto bronić, bo władca grodu rozpaczał po stracie córki. Dziewczyna utopiła się w Bałtyku na wieść o śmierci ukochanego, miejscowego rybaka, który zginął z ręki jej ojca.
Grodzisko zrekonstruowano. Nie imponuje wielkością. Tworzy go kilka chat i zagród otoczonych wałem.
Prawdziwa kariera Sopotu zaczęła się około 1819 roku, kiedy powstał tu pierwszy zakład leczniczych kąpieli morskich. Zdrowotne walory miejscowości docenił Jan Jerzy Haffner, francuski lekarz wojskowy, który nad Bałtyk przybył z armią napoleońską. Zakochał się w polskiej dziewczynie, ożenił, został i założył uzdrowisko. W podzięce za zasługi mieszkańcy Sopotu postawili mu pomnik.
Do Sopotu przyszłam plażą z Orłowa. Co zobaczyłam jako pierwsze? Molo!
Trudno je przeoczyć – jest najdłuższym drewnianym pomostem w Europie. Pomalowana na biało i „wpuszczona w morze deska do prasowania" – jak molo nazywała Agnieszka Osiecka – ma ponad pół kilometra. Pierwszy sopocki pomost pojawił się w 1827 roku na polecenie Haffnera. Był zbity z desek, miał trzydzieści sześć metrów długości i zaledwie półtora metra szerokości. Co roku, przed nadejściem zimowych sztormów, rozbierano go, by na wiosnę budować na nowo. Za każdym razem był jednak o kilka metrów dłuższy i szerszy. W 1927 roku zdecydowano, że stać ma cały rok. I molo stało dwadzieścia lat, aż zimą 1947/1948 sztorm rozbił je na drzazgi. To, co z niego pozostało, miało iść na opał, ale decyzją Bieruta molo odbudowano. Trzy lata później odbyły się na nim pierwsze w kraju wybory najpiękniejszej Polki. Po sopockim molo każdego roku spaceruje do dwóch milionów osób. Na pomoście odbywają się koncerty, festyny i zawody sportowe, cumują przy nim jachty i żaglówki. Jak dobrze, że byłam tam w kwietniu. Żadnych koncertów, festiwali ani szwendających się celebrytów – pusto i cicho.
Przy głównym wejściu na molo jest dawny zakład balneologiczny, zbudowany na początku XX wieku. Elegancki, biały z czerwoną dachówką wygląda jak pałacyk. W 1982 roku trafił do rejestru zabytków. Budynek zdobią witraże, rzeźby oraz latarnia, która w rzeczywistości nigdy latarnią morską nie była. Została zbudowana jako komin zakładu i pozostała nim aż do 1975 roku, kiedy to zmodernizowano kotłownię. Wtedy komin przebudowano i umieszczono w nim źródło światła, a na szczycie utworzono galerię widokową.
Nieco dalej stoją Łazienki Południowe z 1907 roku. Przypominają drewniany dwór. Dawniejsze dekoracje, nawiązujące do wczesnośredniowiecznej sztuki nordyckiej, przegonił chiński smok: w budynku mieści się hotel Zhong Hua.
Po drugiej stronie mola, niemal z plaży wyrasta ogromna bryła Grand Hotelu – drugiego symbolu miasta. Zbudowano go w latach 20. XX wieku i nazwano Kasyno Hotel. Jego budowniczowie byli przesądni, bo w hotelu nie ma pokoju numer 13. Słynny jest natomiast pokój numer 226. We wrześniu 1939 gościł w nim Adolf Hitler. Uczczono go, ozdabiając parkiet małymi swastykami. Po wojnie w dawnym pokoju Hitlera nocował generał Charles de Gaulle, dla którego sprowadzono odpowiednio długie łóżko, a także Władymir Putin, Fidel Castro, Prince, Omar Sharif, Annie Lennox, Helena Vondrackova, Marlena Dietrich, a także nasz rodzimy Krzysztof Krawczyk.
Od początku hotel uchodził za największy i najbardziej elegancki nad Bałtykiem. Powstał dla bogaczy, by mieli gdzie tracić majątki. Pechowcy pokonywali tylko kilka metrów do mola, zwanego wówczas pomostem samobójców. Po wojnie – która łaskawie go oszczędziła – hotel Kasyno zmienił nazwę na Grand Hotel. Ale jego charakter pozostał taki sam: znów zatrzymywali się w nim znani i bogaci, by się zabawić. Pewnie i w tym roku do Grand Hotelu ściągną ludzie kultury, biznesu i polityki, którzy z żetonami w ręku, zgodnie – i niezależnie od poglądów na temat Trybunału Konstytucyjnego – zasiądą do okrągłego stolika.
Pieniądze można tracić też na Monciaku, czyli deptaku imienia Bohaterów Monte Cassino. To salon towarzyski pod chmurką, pełen kawiarenek, klubów, sklepów, galerii i straganów z pamiątkami. Po obu stronach ulicy stoją urokliwe secesyjne i neogotyckie kamieniczki.
Jedna z nich chyba za bardzo zabalowała, bo chwieje się i wygina, i pewnie by upadła, gdyby nie podtrzymywały jej sąsiednie. To Krzywy Dom – architektoniczna zagadka. Jedni twierdzą, że nawiązuje do rysunków Jana Marcina Szancera, drudzy, że do rysunków Pera Dahlberga, szwedzkiego rysownika, a jeszcze inni w Krzywym Domu widzą polską odpowiedź na tańczący budynek Franka Gehry'ego w Pradze.
Krzywy Dom jest tłem równie osobliwej rzeźby. Rybak trzymający sieć z kilkoma rybami wisi nad jedną z uliczek odchodzących od Monciaka. Rzeźba została wykonana z masy plastycznej do złudzenia imitującej brąz. Nie upada dzięki umiejętnie dobranemu środkowi ciężkości.
Na Monciaku można stracić pieniądze, ale odzyskać spokój ducha. Wystarczy zajrzeć do kościoła pw. świętego Jerzego. Świątynia powstała w 1901 roku z fundacji pruskiej pary cesarskiej. Zdobi ją mnóstwo neogotyckich detali.
Sporo zwiedziłam, szukając Dworu Hiszpańskiego, najstarszego budynku w mieście. Nazwa „dwór” zobowiązuje, tymczasem ten dwór to chałupa z muru pruskiego. A swoją nazwę zawdzięcza temu, że podobno zatrzymał się tu poseł króla hiszpańskiego, udający się do Oliwy na negocjacje kończące potop szwedzki.
Chociaż Dwór Hiszpański nie wyróżnia się urodą, Sopot słynie z pięknej zabudowy. Do najciekawszych domów należą stuletnia willa gdańskiego kupca Ernsta Augusta Claaszena oraz równie leciwa willa kupca Friedricha Basnera.
Pierwsza stoi nad brzegiem morza przy ulicy Poniatowskiego. Po wojnie jej częstymi gośćmi byli Bolesław Bierut oraz premier Józef Cyrankiewicz i Nina Andrycz. Dziś budynek jest siedzibą Muzeum Sportu.
Rezydencja Basnera stoi przy ulicy Chrobrego. Architekturą nawiązuje do malborskiego zamku. Jej pierwszy właściciel zgromadził w niej ogromną kolekcję sztuki gdańskiej. Liczyła kilka tysięcy eksponatów. W latach wielkiego kryzysu zagrożony bankructwem Basner wyprzedawał swoje zbiory. Niektórzy twierdzą, że nie pozbył się wszystkiego i podziemia willi kryją ogromny skarb.
Przy ulicy Czyżewskiego jest trochę nietypowa jak na Sopot budowla – osiemnastowieczny dworek Sierakowskich, siedziba Towarzystwa Miłośników Sopotu. Biały, ze spadzistym dachem bardziej pasowałby do wiejskiego zakątka niż modnego kurortu.
Piękne stare domy widziałam przy ulicy Obrońców Westerplatte. Wśród nich dziewiętnastowieczną willę Johanna Bergera, gdańskiego kupca i fabrykanta. Wprawdzie lata świetności ma już za sobą, ale wciąż zachwyca.
Wiele sopockich domów zdobią drewniane werandy.
W ogródku przed jednym z domów tuż obok dworca stoi figura Jasia Rybaka w podkasanych porciętach. Według jednych Jaś jest dla Sopotu tym, czym dla Gdańska Neptun. Drudzy widzą w nim włoskiego krasnala ogrodowego – włoskiego, bo Jaś jest neapolitańczykiem. Tak czy owak, Jaś jest urokliwy… jak każdy Włoch.
Najstarszym kościołem Sopotu jest neogotycka kaplica pw. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Wzniesiono ją w latach 70. XIX wieku. W 1943 roku, na prośbę ocalałych więźniów obozu koncentracyjnego Stutthof, nadano jej drugi tytuł – świętego Andrzeja Boboli. Kościół stoi naprzeciw Grand Hotelu.
Nieopodal mola wznosi się neobarokowy ewangelicko-augsburski kościół Zbawiciela, wybudowany na początku XX wieku.
Piękny jest Sopot. Łaziłam po nim godzinami, a potem – na piechotę – wróciłam do Gdyni. To był najdłuższy z trzech dni w Trójmieście.
Czas na Gdańsk. Miałam z nim trochę kłopotów, bo jak na paru stronach zawrzeć tysiącletnią historię miasta i niemal tyle samo zabytków? Zdecydowałam, że opiszę kilka miejsc, budowli i pomników, ale takich, które dadzą wyobrażenie o dziejach Gdańska. Będzie to więc szybki bieg przez wieki – tak szybki, jak bieg przez płotki.
Gród nad Bałtykiem istniał już za czasów Mieszka I, ale to książę Świętopełk II Wielki nadał mu prawa miejskie. W 2010 roku gdańszczanie wystawili mu pomnik. Średniowieczny wódz, przysłaniając oczy dłonią, patrzy w dal, w świetlaną przyszłość. Nie pomylił się. W ciągu kilku wieków Gdańsk stał się jednym z najważniejszych i najbogatszych miast hanzeatyckich.
Gdy Świętopełk umarł, jego zwłoki wystawiono w drewnianym kościółku. W 1343 roku położono tam kamień węgielny pod nową świątynię – dzisiejszy kościół Mariacki. Jego budowa i przebudowy trwały sto sześćdziesiąt lat. Żeby zebrać fundusze, co trzy lata urządzano odpusty, podczas których – za przyzwoleniem duchowieństwa – handlowano dobrymi uczynkami. Zajęci gromadzeniem fortun gdańszczanie nie mieli czasu na czynienie dobra. Szlachetne uczynki kupowali więc od świętych, a pieniądze szły na budowę świątyni. Powstał największy ceglany kościół w Europie. Gdyby gdańszczanom udało się dokończyć budowę dzwonnicy, byłby też najwyższy. Najwyraźniej jednak przestali grzeszyć albo zaczęli skąpić grosza. W rezultacie dzwonnica, która według planów miała liczyć sto sześćdziesiąt metrów, ma ich tylko siedemdziesiąt siedem i pół. Można się na nią wspiąć i popatrzeć na miasto.
Wnętrze kościoła poraża ogromem. W czasie, gdy świątynię budowano, w Gdańsku mieszkało o połowę mniej ludzi, niż mogłoby zmieścić się w jej wnętrzu. Przez lata w kościele nagromadziło się mnóstwo dzieł sztuki. Wśród nich zegar astronomiczny zbudowany w XV wieku przez Hansa Düringera. Podobno umiał podać dokładną datę i godzinę śmierci każdego, kto o to zapytał.
Legenda głosi, że gdy Düringer wybierał się do Niemiec, by zbudować podobny zegar, gdańszczanie oślepili go, żeby żadne inne miasto nie mogło poszczycić się takim cudem techniki. Po pewnym czasie zegar się zepsuł. Düringera poproszono, by go naprawił. Ten uderzył młotem w mechanizm zegara i, przeklinając gdańszczan, spadł na posadzkę kościoła. Mistrz i jego dzieło zakończyli żywot.
Położenie Gdańska sprzyjało jego rozwojowi. Od średniowiecza u brzegu Motławy działał port morski – podstawowe źródło bogactwa miasta. Z głębi Rzeczypospolitej na barkach do Gdańska płynęły ziarno, sól, żelazo, które przeładowywano na statki i wysyłano w świat. Podnoszenie ciężkich ładunków ułatwiał dźwig portowy zwany Żurawiem. Pierwszy stanął w połowie XIV wieku. Współczesny to powojenna rekonstrukcja. Trudno w to uwierzyć. Poczerniałe deski sugerują, że Żuraw jest bardziej leciwy.
W Żurawiu stosowano napęd nożny: dwa ogromne bębny wprawiali w ruch chodzący wewnątrz – niczym chomiki – więźniowie. Dreptali tak od świtu do zmierzchu, od wczesnej wiosny do później jesieni. Dzięki nim Żuraw był w stanie unieść ładunek ważący kilka ton. Po śmierci ostatniego mistrza dźwigowego we wnętrzu Żurawia siedzibę znalazły fabryka pantofli i zakład fryzjerski. Dziś jest w nim muzeum.
Nad Motławą ciągnie się Długie Pobrzeże, które od prawie ośmiuset lat na dwa sierpniowe tygodnie biorą we władanie kupcy. Trwa słynny Jarmark Dominikański, któremu początek dał odpust na świętego Dominika.
Dominikanie sprawowali, i wciąż sprawują, pieczę nad kościołem pw. świętego Mikołaja – patrona kupców i morskich wędrowców. Jest to jedyna w Gdańsku świątynia, która nie została zniszczona w 1945 roku i zachowała oryginalny czternastowieczny wygląd. Przypomina ogromną fortecę.
W XIV wieku rozpoczęto też budowę innej świątyni, zwanej „Katarzynką”. Kościół pw. świętej Katarzyny nie miał szczęścia w ostatnim stuleciu: najpierw piorun, potem bombardowanie, wreszcie dekarze, którzy w 2006 roku zaprószyli ogień. Pożar stopił dach, jednak na szczęście ocalała dzwonnica, w której znajduje się unikatowy instrument – carillon koncertowy. Przypomina organy, tyle że zamiast piszczałek ma dzwony. Odlane z spiżu, mają stalowe serca połączone z klawiaturą. Uderza się w nią pięściami, a każde uderzenie wywołuje potężny dźwięk.
W 1454 roku Kazimierz Jagiellończyk włączył Gdańsk do Rzeczypospolitej. Miasto zaczęło korzystać z licznych przywilejów potwierdzanych i rozszerzanych przez kolejnych władców. Przywileje te i korzystne położenie Gdańska przyczyniły się do wzrostu jego potęgi.
Tej potęgi przez stulecia strzegła Twierdza Wisłoujście, położona przy kanale portowym. Pod koniec XV wieku postawiono ceglaną wieżę z latarnią, potem otoczono ją kręgiem kamieniczek z czerwonej cegły, w których mieszkały rodziny żołnierzy. Za kamieniczkami zbudowano wał o ścianach wzmocnionych murem. Twierdzę szturmował Stefan Batory, Szwedzi i wojska napoleońskie. Dziś straciła swą obronną funkcję, służy za zimowe legowisko nietoperzy.
W złoty wiek Gdańska – właściwie dwa wieki: XVI i XVII – wkraczamy Złotą Bramą, przywodzącą na myśl rzymskie łuki triumfalne. Brama miała oczarować przybywających do miasta królów, zamorskich kupców i innych znamienitych gości.
Pełniła też funkcję obronną. Bramę zamykano przed zbuntowanym pospólstwem i plebsem. Patrycjat mógł czuć się bezpieczny, tym bardziej że na buntowników czekały lochy pobliskiej katowni. Katownię i Wieżę Więzienną zbudowano w XIV wieku. Na początku XVII wieku stanął przed nimi pręgierz. Stał na wysokiej platformie, by gapie – ku przestrodze – mogli oglądać wykonanie wyroku. Potem do pręgierza dołączyły dyby i szubienica. Skazańców przetrzymywano w celach Wieży Więziennej. Do dziś widoczne są inskrypcje wyryte przez nich na ścianach. Istniała też specjalna cela – głęboka na dziewięć metrów jama pełna żmij. Wrzucano do niej nieszczęśnika i czekano aż umrze z wycieńczenia.
W Wieży Więziennej jest dziś Muzeum Bursztynu, a w Katowni – ekspozycja obrazująca jej mroczną przeszłość. Zwiedziłam ją kilka lat temu. Wydaje mi się, że słyszałam jęki uwięzionych.
Złota Brama prowadzi na ulicę Długą i Długi Targ, które pełniły funkcję rynku. To tu toczyło się życie miasta, powstawały bogato zdobione kamienice. W jednej z nich mieszkał rajca miejski Jan Uphagen. W testamencie zabronił swym potomkom wprowadzania jakichkolwiek zmian w wystroju domu, dzięki czemu do dziś zachował on swój pierwotny charakter. Mieści się w nim Muzeum Domu Mieszczańskiego.
W miejscu, gdzie ulica Długa przechodzi w Długi Targ, stoi Ratusz Głównego Miasta. Przez lata był siedzibą władz miasta. Zdobi go wspaniała wysmukła wieża, widoczna z najodleglejszych zakątków miasta. Na zwieńczeniu hełmu balansuje złocona statua Zygmunta Augusta. Gdańszczanie podziękowali w ten sposób królowi za wydanie dekretu tolerancyjnego zrównującego w prawach protestantów i katolików.
Tuż za ratuszem jest Dwór Artusa. Powstał jeszcze w XIV wieku jako siedziba bractw kupieckich. Miał służyć rozrywce i interesom. Tu najbogatsi kupcy dobijali targu i bawili się do białego rana. Było im wygodnie, bo nie szczędzili grosza na wyposażanie dworu, i ciepło, bo ogrzewał ich najwyższy na świecie piec: miał blisko jedenaście metrów. Zbudowano go z ponad pięciuset kafli. Mniej więcej na wysokości głowy był kafelek z płaskorzeźbą Dyla Sowizdrzała. Gości odwiedzających Dwór Artusa zachęcano do mierzenia ramionami szerokości pieca. Nieświadomi żartu goście obejmowali piec i całowali Sowizdrzała w odsłonięty tyłek. Piec stoi do dziś.
Dwór stanowi tło najbardziej znanego gdańskiego pomnika – Neptuna, nagiego boga mórz z trójzębem w ręku. Tak naprawdę bóg nie całkiem jest nagi. Jakiś czas temu stwierdzono, że sieje zgorszenie i zasłonięto mu to i owo rybim ogonem – marynistyczną wersją figowego listka. Neptun jest najstarszym gdańskim pomnikiem. Przez stulecia marynarze dziękowali mu za szczęśliwy powrót do domu. Dziś Neptuna oblegają turyści. Niektórzy czekają na dzień, w którym z fontanny zamiast wody tryśnie gdańska złota wódka. Ponoć dzieje się tak raz na sto lat.
Obok Dworu Artusa stoi kamienica z owalnym okienkiem na szczycie. Co jakiś czas okienko się otwiera i wygląda miła panienka. Panienka z okienka kłania się zgromadzonym i znika. Koniec bajki. Porcelanowa lalka i mechanizm, dzięki któremu pozdrawia wielbicieli, kosztowały władze Gdańska tyle co domek jednorodzinny.
W XVI wieku zbudowano Ratusz Staromiejski, który służył nie tylko rajcom Rady Starego Miasta, ale też nowożeńcom. W ratuszu organizowano szczególnie uroczyste wesela zamożnych gdańszczan. Budynek szczęśliwie przetrwał wojnę i czasy wyzwolenia, może dlatego, że stacjonowało w nim radzieckie dowództwo. Miał dużo szczęścia, bo rok 1945 okazał się tragiczny dla Gdańska. Armia Czerwona zniszczyła dziewięćdziesiąt procent zabytków miasta.
Przed ratuszem siedzi Jan Heweliusz i obserwuje ciała niebieskie, które namalowano na murze sąsiedniej kamienicy. Za życia wielki uczony nie tylko patrzył w gwiazdy, warzył też piwo. Jan III Sobieski zwolnił jego browary od płacenia podatków, a wdzięczny astronom nadał jednej z dwunastu odkrytych przez siebie konstelacji nazwę Tarcza Sobieskiego.
Gdańsk był miastem postępowym i oświeconym. Schronienie znalazło w nim wielu prześladowanych za wiarę. Jednym z nich był neapolitański markiz Jan Bernard Bonifacio d'Oria. Pod koniec XVI wieku w pobliżu Rozewia rozbił się cudzoziemski statek. Wśród ocalonych był niewidomy starzec, który za wszelką cenę starał się odzyskać swoje skrzynie. Był w nich cały jego majątek – ponad tysiąc ksiąg. Przez czterdzieści lat markiz wędrował z nimi po świecie, szerząc idee reformacji. Osiadł w Gdańsku. Uratowany księgozbiór zapoczątkował zbiory Biblioteki PAN.
W wieku XVII powstał najwspanialszy gdański dom – Złota Kamienica. Zdobi ją manierystyczna fasada ze złoconymi płaskorzeźbami. Fasadę wieńczą rzeźby ukazujące cnoty kardynalne: roztropność, sprawiedliwość, męstwo i umiarkowanie, a szczyt kamieniczki – posąg Fortuny. Fasada zachwyca, chociaż – jak twierdzą niektórzy – zdobią ją figury przeznaczone na tylną elewację. Te, które miały być od frontu, powstały we Florencji, ale zatonęły podczas podróży do Polski.
Do północnej ściany kościoła Mariackiego przylega jedyna barokowa świątynia gdańskiej starówki – kaplica królewska. Została wzniesiona, wraz z przylegającymi do niej kamieniczkami, przez króla Jana III Sobieskiego. Strzegą jej cztery lwy, ochoczo ujeżdżane przez turystów. Dziwnie wygląda ta barwna kaplica przyklejona do surowego muru.
Złote lata Gdańska przerwał potop szwedzki. Po 1793 roku miasto znalazło się w zaborze pruskim i przez lata było jednym z wielu prowincjonalnych ośrodków. Klęska Niemiec w I wojnie światowej obudziła nadzieje na przyłączenie Gdańska do Polski. Niestety, na mocy traktatu wersalskiego zyskał on status Wolnego Miasta pod opieką Ligi Narodów.
Polsce przyznano na maleńkim skrawku ziemi – przyczółku Westerplatte – teren wojskowy, na którym mógł przebywać niewielki oddział żołnierzy. Nie wolno im było pokazywać się w mieście w polskich mundurach, by nie ranić uczuć Niemców. Pod koniec lata 1939 roku do portu zawinął pancernik Schleswig-Holstein. Przybył z „przyjacielską” wizytą, ale ustawił się tak, by 1 września mógł swobodnie ostrzeliwać polską placówkę. Według niemieckich przewidywań polscy żołnierze mieli poddać się po najwyżej dwunastu godzinach. W rzeczywistości bronili się siedem dni. Gdy dowódca placówki, major Henryk Sucharski, ogłosił kapitulację, Gustav Kleikamp, dowódca pancernika, oddał mu jego szablę w dowód uznania dla polskiej załogi.
Z dawnych umocnień pozostały tylko ruiny koszar oraz wartownia numer 1. W 1966 roku na Westerplatte postawiono monument upamiętniający polską załogę. Niegdyś przepływające statki w hołdzie polskim żołnierzom opuszczały bandery, a nowożeńcy składali pod pomnikiem kwiaty. Czasy się zmieniły. Dziś młode pary przychodzą pod pomnik Poległych Stoczniowców.
Warto wybrać się na Westerplatte, zwłaszcza gdy ma się dosyć gwarnego miasta. I dobrze udać się tam drogą morską, bo można zobaczyć port gdański i Twierdzę Wisłoujście. Popłynęłam nieco kiczowatą galerą. Wiało jak licho, ale było warto. Westerplatte to piękne, przejmujące miejsce.
Kiedy po I wojnie światowej powstało Wolne Miasto Gdańsk, Polsce zapewniono nadzór nad komunikacją pocztową. Uroczyste otwarcie polskiej placówki w 1924 roku uświetniono wydaniem znaczka pocztowego. Stało się to przyczyną konfliktu między rządami Polski i Niemiec. Tragiczny finał nieporozumienia nastąpił 1 września 1939 roku. Zaatakowani przez Niemców pocztowcy bronili się przez czternaście dni. Upamiętnia ich pomnik Obrońców Poczty Polskiej – upadający listonosz podaje karabin bogini Nike. Niektórzy twierdzą, że jest odwrotnie.
Tuż obok gdańskiego dworca stoi ciekawy pomnik. Kilkoro dzieci czeka na pociąg, za chwilę opuszczą Gdańsk na zawsze – uciekną przed wojną. W 1939 roku władze Anglii zdecydowały się przyjąć żydowskie dzieci z terenów zagrożonych niemieckim napadem. Do września udało się przewieźć do Anglii ponad dziesięć tysięcy dzieci z różnych krajów Europy. Z Gdańska wyjechało ich ponad sto. W 2006 roku w Londynie stanął pomnik upamiętniający te wydarzenia, a kilka lat później – w Gdańsku. Co ciekawe, na obu dworcach – londyńskim i gdańskim – stoją te same dzieci. Twórcą ich postaci jest Frank Meisler, urodzony w Gdańsku rzeźbiarz, który był jednym z ocalonych.
Po zakończeniu II wojny światowej Gdańsk zaroił się od repatriantów ze Wschodu. Razem z nimi, ze Lwowa, przyjechał dziewiętnastowieczny pomnik Jana III Sobieskiego. Były plany przerobienia postaci króla na Bohdana Chmielnickiego, przywódcy powstania przeciw Rzeczypospolitej, ale szczęśliwie nic z nich nie wyszło. Jan Sobieski siedzi dumnie na koniu na środku Targu Drzewnego.
Gdańsk to miasto niepokorne. W grudniu 1970 roku Rada Ministrów podjęła decyzję o podwyżce cen artykułów spożywczych. Odpowiedzą były strajki i manifestacje antyrządowe. Domagano się obniżenia cen oraz wolności słowa i utworzenia niezależnych związków zawodowych. Robotnicze wystąpienia przerodziły się w starcia zbrojne z milicją i wojskiem. Objęły całe Trójmiasto. Do najbardziej krwawych walk doszło w Gdyni.
W sierpniu 1980 roku w Stoczni Gdańskiej ponownie wybuchł strajk. Jednym z postulatów stoczniowców było zbudowanie pomnika upamiętniającego zabitych przed dziesięciu laty. Pomnik Poległych Stoczniowców – trzy wysmukłe krzyże z kotwicami na szczycie – stanął kilka miesięcy później na placu przed stocznią.
Najbardziej znana w Polsce brama to bez wątpienia brama numer 2 Stoczni Gdańskiej. W sierpniu 1980 roku zawisły nad nią warunki strajkujących stoczniowców. Dwadzieścia jeden postulatów wypisano węglem i czerwoną farbą na tablicach ze sklejki. Ich spełnienie przez władze państwa miało być warunkiem przerwania strajków. W październiku 2003 roku tablice znalazły się na Światowej Liście Programu UNESCO „Pamięć Świata”. Uznano je za „dokumentalne świadectwa ruchu społecznego, który, stosując pokojowe metody działania, przyczynił się do upadku systemu realnego socjalizmu i porządku jałtańskiego”.
Bramie numer 2 przywrócono wygląd z czasów, gdy odgrywała swoją historyczną rolę. Została pomalowana na szary kolor, powieszono na niej hasła, jakie wisiały w 1980 roku: „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się” i „Dziękujemy za dobrą pracę” oraz metalowy order Sztandaru Pracy. Całości dopełniły obrazki z wizerunkami Matki Bożej i papieża Jana Pawła II. Pojawił się nawet napis: Stocznia Gdańska im. Lenina. Lenin jednak opuścił stocznię. Usunęli go członkowie miejscowej Solidarności.
Między bramami numer 1 i numer 2 jest, nie mniej sławne od bramy, ogrodzenie. Przeskoczył je Lech Wałęsa. W tradycyjny sposób nie mógł wejść na teren stoczni, bo już w niej nie pracował.
Nieopodal stoi niewielki budynek z czerwonej cegły, a w nim sławna sala BHP, w 1980 roku siedziba Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. 31 sierpnia podpisano w niej porozumienia kończące strajk. Swoje podpisy złożyli Mieczysław Jagielski i Lech Wałęsa. Do historii przeszedł długopis przewodniczącego – plastikowy, czerwony, pokaźnych rozmiarów i ozdobiony wizerunkiem Jana Pawła II. Długopis stał się skarbem narodowym. Trafił do zbiorów klasztoru paulinów na Jasnej Górze.
Miejscem nielegalnych spotkań gdańskich opozycjonistów był kościół pw. świętej Brygidy. Ma on znacznie dłuższą historię niż ruch związkowy – pochodzi z XIV wieku. W 1300 roku w pobliżu stała niewielka kaplica pw. świętej Marii Magdaleny, w której wystawiono zwłoki świętej Brygidy przewożone z Rzymu do szwedzkiego miasta Vadstena. Czuwający przy nich ludzie doznali wielu łask. Postanowiono więc wybudować świętej kościół. Kilka wieków później upodobali go sobie stoczniowcy i działacze Solidarności. Schronienia i pomocy udzielał im ksiądz Henryk Jankowski, postać kontrowersyjna. W latach 80. zasłynął jako rzecznik i obrońca opozycjonistów i prześladowanych stoczniowców, potem jako biznesmen i politykier. Dziś ksiądz Jankowski dumnie kroczy na tle swojego kościoła.
Zakończyłam swój szybki bieg przez gdańskie stulecia, ale to nie koniec zwiedzania. Została jeszcze Oliwa, według mnie najpiękniejsza dzielnica miasta: stare domy niezniszczone przez wojnę, ulice wyłożone kocimi łbami, a przede wszystkim cisza i spokój – turyści rzadko tu zaglądają. Jeśli jeszcze kiedykolwiek przyjadę do Gdańska, na pewno poświęcę jej więcej czasu.
Oliwa przez wieki należała do cystersów, których opactwo powstało tu już na początku XII wieku. Przez dwa stulecia było jednym z najważniejszych klasztorów na Pomorzu i miejscem pochówku książąt pomorskich. W 1660 roku zawarto w nim pokój kończący potop szwedzki. Dziś we wnętrzach klasztoru znajduje się Muzeum Diecezjalne. Obok stoi pałac Opatów zaadaptowany na Galerię Sztuki Współczesnej Muzeum Narodowego. Muzeum przejęło też opacki spichlerz.
Ale Oliwa to przede wszystkim katedra. Z zewnątrz nie sprawia wielkiego wrażenia, ale jej wnętrze kryje ogromny skarb – organy, dzieło życia Jana Wulffa z Ornety. Tworzył je przez dwadzieścia pięć lat. Był prowincjonalnym rzemieślnikiem, który przybył do opactwa, by naprawić zepsute organy. Jego ogromny talent dostrzegli przełożeni klasztoru i wysłali go na studia do Holandii. Wulff wstąpił do zakonu cystersów i przyjął imię Michał, dlatego nazwa instrumentu brzmi „organy brata Michała”. Organy mają sto dziesięć głosów i prawie osiem tysięcy piszczałek. Gdy Wulff je dokończył, były największymi organami nie tylko w Europie, ale też w całym świecie. Miałam przyjemność posłuchać, jak brzmią.
Oliwskie opactwo otacza piękny park, w połowie grzecznie francuski, w połowie chaotycznie angielski.
To, że przy ulicy Polanki mieszka Lech Wałęsa, wiedzą prawie wszyscy, ale to, że na jej tyłach kryją się dwory – już nie. Dwory należały do zamożnych gdańskich rodów. W jednym z nich dzieciństwo spędził filozof Artur Schopenhauer, dziś jest tu zakład poprawczy.
W innym dworze mieści się Centrum Ekumeniczne i klasztor sióstr brygidek. To nie dwór, to pałac otoczony pięknym rozległym parkiem. Do parku weszłam, pochodziłam, odpoczęłam i... powspominałam trzy dni w Trójmieście.
View the embedded image gallery online at:
http://polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/58-trzy-dni-w-trojmiescie#sigProId2ef79175f1
http://polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/58-trzy-dni-w-trojmiescie#sigProId2ef79175f1
Podczas pisania tego artykułu, korzystałam z książek:
S. Adamczak, K. Firlej-Adamczak, Pomniki, DeAgostini, Warszawa 2012.
K. Firlej-Adamczak, S. Adamczak, Pamiątki historyczne, DeAgostini, Warszawa 2013.
J. Friedrich, Gdańsk, seria „Miasta dla ciekawych”, Wiedza i Życie, Warszawa 2006.
J. Markin, Gdańsk oraz Gdynia i Sopot, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2002.
M. Sapała, Rekordy i ciekawostki, DeAgostini, Polska 2013.
Trójmiasto. Przewodnik kieszonkowy, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2006.
Oraz materiałów informacyjnych dostępnych w zwiedzanych obiektach.
kwiecień 2016