Wojenne dzieje warszawskiego zoo
Stella milczy, idziemy powoli alejką między drzewami. Jest bardzo wcześnie – słońce dopiero wstało, niebo ma różowy odcień. Nagle dziewczyna przyspiesza.
– Kupimy coś do jedzenia – oznajmia – a potem pójdziemy do zoo.
– Do zoo? Nigdy nie byłem w zoo! – mówię ucieszony.
W zoo są różne zwierzęta – lwy, tygrysy, żyrafy – jak w Afryce. I słonie! W naszym zoo mieszka Tuzinka, ona jest słoniczką i urodziła się właśnie tu, w Warszawie. Tuzinka jest bardzo sławna, bo do tej pory tylko dwanaście słoni urodziło się w ogrodach zoologicznych na całym świecie, bardzo trudno jest je rozmnażać w niewoli. Pani Aniela miała pocztówkę, na której była Tuzinka ze swoją mamą! […]
– Nigdy jeszcze nie byłem w zoo – powtarzam.
Stella przystaje przy parkanie, rozgląda się ukradkiem, potem odchyla jedną z desek i szybkim skinieniem głowy pokazuje mi, żebym przeszedł przez otwór między wyłamanymi sztachetami, a potem sama przeciska się za mną.
Jesteśmy w zoo! Chociaż wcale nie widać ani klatek z dzikimi zwierzętami, ani wybiegów. Dookoła mnóstwo drzew i krzewów. Rośnie wysoka trawa.
– Chodź. – Stella przemyka się między zaroślami, staram się jak najciszej iść za nią. – Czekaj!
Przystajemy ukryci za krzewem. Słychać jakieś głosy, rozmawiają dwie kobiety.
– Taki kawał drogi niosłam to wiadro i dosłownie pięć kroków od wejścia pałąk się urwał – żali się jedna. – Dwa kubki mi może na dnie zostały.
– A skąd pani tę wodę niosła? – dopytuje się druga.
– A tam, od fosy.
– Od fok? Przecież tu bliżej jest kran. Chodź, pani, pokażę.
Głosy oddalają się.
– Kto to był? – pytam szeptem.
– Działkowiczki.
– Jak to działkowiczki? – dziwię się.
– Teraz tu są działki – wyjaśnia Stella i rusza dalej.
Działki? Ach, ogródki… Ale dlaczego w zoo? Gdzie są wszystkie zwierzęta?
Artykuł o wojennych dziejach warszawskiego zoo rozpoczęłam fragmentem książki Marcina Szczygielskiego Arka czasu, czyli wielka ucieczka Rafała od kiedyś przez wtedy do teraz i wstecz. Ponad dwa lata temu właśnie ona zapoczątkowała moją zawodową znajomość z książkami dla dzieci i młodzieży. Cieszę się, że tak się stało, bo bez wątpienia dzięki niej zaczęłam podróżować po krainie literatury dziecięcej z taką samą przyjemnością jak po Polsce. Właściwie była to miłość od pierwszego przeczytania.
Arka czasu zachwyciła nie tylko mnie. Docenili ją właściwie wszyscy znawcy literatury dla najmłodszych. Lista przyznanych jej nagród jest imponująca:
Grand Prix oraz I Nagroda w kategorii powieści dla dzieci między 10. a 14. rokiem życia III Konkursu Literackiego im. Astrid Lindgren organizowanego przez Fundację ABCXXI – Cała Polska czyta dzieciom.
I nagroda w VI Konkursie Literackim im. Haliny Skrobiszewskiej organizowanym przez Muzeum Książki Dziecięcej i wpis na Listę Skarbów Muzeum Książki Dziecięcej.
Wyróżnienie w Konkursie Literackim Książka Roku 2013 Polskiej Sekcji IBBY.
Nagroda Kinderbuchpreis 2015 w austriackim XX Konkursie Literackim Jury der Jungen Leser – tytuł austriackiej Książki roku 2015 dla dzieci między 10. a 13. rokiem życia.
Przyznanie I Nagrody w III Konkursie Literackim im. Astrid Lindgren
A ja pod wpływem Arki czasu – po wielu, wielu latach – odwiedziłam warszawskie zoo. Z tej wizyty pochodzi większość fotografii zwierząt ilustrujących tekst. Po jakimś czasie znów poszłam do ogrodu, ale tym razem bardziej zaciekawili mnie jego przedwojenni i wojenni gospodarze, państwo Jan i Antonina Żabińscy. Zwiedziłam wówczas ich dom, zwany „Willą pod zwariowaną gwiazdą”. Tej wiosny – już po napisaniu wojennej historii ogrodu – wybrałam się tam po raz trzeci. Chciałam odszukać rzeźby – a właściwie ich kopie, bo oryginały zostały skradzione – Magdaleny Gross, żydowskiej plastyczki, która Żabińskim zawdzięczała życie.
Arka czasu oraz te trzy wizyty w warszawskim ogrodzie zoologicznym złożyły się na tekst, który może zaciekawić wszystkich lubiących zwierzęta, biografie, historię i dobrą literaturę pisaną z myślą o dzieciach, choć – jak widać – mogącą zainspirować również dorosłych.
Treścią Arki czasu są losy kilkuletniego Rafała, który po ucieczce z getta dociera do zoo. Ale widok ogrodu rozczarowuje go i zadziwia. Gdzie podziały się zwierzęta, które Rafał miał nadzieję zobaczyć? I skąd wzięły się panie dźwigające wiadra wody, by podlać warzywa rosnące na działkach?
Zacznijmy od lata 1939 roku. Warszawskie zoo prezentowało się wspaniale. Rodzime i egzotyczne zwierzęta zamieszkiwały pagórki, doliny, stawy i zagajniki – w zależności od swoich potrzeb i fantazji dyrektora Jana Żabińskiego. Jan i jego żona Antonina wiedzę o zwierzętach łączyli z wielką miłością do nich. O swych podopiecznych dbali wzorowo. Zwierzęta żyły szczęśliwie, na świat przychodziły młode, między innymi Tuzinka, o której wspomina Rafał. Pani Aniela miała zapewne tę pocztówkę.
Zdjęcie z materiałów informacyjnych warszawskiego zoo.
Wrzesień 1939 roku przyniósł zagładę ogrodu zoologicznego. Jego fatalne położenie – nad Wisłą, między dwoma mostami i w bezpośrednim sąsiedztwie stanowisk artylerii przeciwlotniczej – sprawiło, że znalazł się na linii ognia.
View the embedded image gallery online at:
http://polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/55-wojennedzieje#sigProIdce6b60a798
http://polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/55-wojennedzieje#sigProIdce6b60a798
Gdy dziś spacerujemy po alejkach i przyglądamy się rozleniwionym zwierzakom, trudno nam wyobrazić sobie, co działo się tu w pierwszych tygodniach wojny. O gehennie zwierząt pisze Antonina Żabińska w książce Nasz dom w zoo.
„Na wybiegach […] rozlegały się ciężkie stękania lwów i rozdzierające miauczenia tygrysów. Matki chwytały zębami za karki swe młode i, oszalałe ze strachu, miotały się po klatkach, daremnie szukając skrytki, gdzie mogłyby bezpiecznie złożyć swój skarb. Słonie trąbiły. Hieny szlochały przeraźliwym chichotem przerywanym jak gdyby czkawką. Psy wyły na podwórzu, a rezusy, podniecone niepokojem, staczały ze sobą bójki, wydając przeraźliwe piski i krzyki histeryczne”.
Pierwszymi zwierzęcymi ofiarami wojny były białe niedźwiedzie. Pocisk zniszczył ich wybieg. Niedźwiedzie wydostały się na wolność, a że stanowiły zbyt wielkie zagrożenie dla ludzi, zginęły od kul naprędce sprowadzonego plutonu żołnierzy.
Żołnierze zastrzelili też lwy i tygrysy, które ranne i przerażone miotały się po ogrodzie. Słonica Kasia, matka Tuzinki, zginęła trafiona odłamkiem pocisku artyleryjskiego, ojciec małej słoniczki, Jasio – od kuli.
Ofiar przybywało. Ptasie woliery, pawilony i wybiegi dla zwierząt zawaliły się lub spłonęły. Ich mieszkańcy uciekli albo pozostali w zgliszczach.
W Naszym domu w zoo Antonina pisze: „Małpy zginęły częściowo od kul, częściowo rozbiegły się. Szympansy i ptaki egzotyczne spłonęły w pawilonie. Dwie żyrafy zostały zabite przez pocisk, jedna uratowała się. Hipopotamy były zdrowe. Żubry i bizony zastaliśmy na miejscu. Foki pouciekały. Część antylop i zebr rozbiegła się, część była zabita. Wielbłądy, lamy i jelenie błąkały się nad Wisłą. Spośród srebrnych lisów i borsuków nie pozostał ani jeden. Wydry i bobry siedziały w basenach, konie Przewalskiego – na wybiegu. Jedynie wszystkie osły i kuce […] padły pod bombami na szosie, gdyż jeden z urzędników polecił przeprowadzić je na Bielany”.
Zaduma nad upływającym czasem.
Po kapitulacji Warszawy wizytę państwu Żabińskim złożył Lutz Heck, przyrodnik i dyrektor berlińskiego zoo. Miał niecne zamiary. Chodziło mu o zagrabienie pozostałych przy życiu zwierząt – okazów wartościowych – dla niemieckich ogrodów zoologicznych i rezerwatów. Słoniczka Tuzinka trafiła do Królewca, wielbłądy i lamy do Hanoweru, hipopotamy do Norymbergi, rysie, zebry i żubry do Berlina, a konie Przewalskiego do hodowli brata Lutza, Heinza.
Heck przesądził też o losie pozostałych zwierząt, tych mniej wartościowych. Urządził w zoo sylwestrowe polowanie, na które zaprosił znajomych esesmanów. Uwięzione lub spętane zwierzęta stanowiły łatwy cel dla niemieckich oficerów, pijanych szampanem i zwycięstwem swej armii.
Życie w ogrodzie zamarło. Wkrótce jednak dzięki sprytowi Jana znów pojawiły się w nim zwierzęta… choć tylko jednego gatunku. Były to świnie. Żabińscy bali się, że ogród zoologiczny zniknie z mapy Warszawy. Jan zaproponował więc niemieckim władzom utworzenie świńskiej fermy. Propozycja została przyjęta, bo zwycięska niemiecka armia lubiła wieprzowinę.
Nowe lokatorki ogrodu na jakiś czas powstrzymały jego całkowitą degradację. Hodowla świń wymagała pomieszczeń, zadbano więc o rozsypujące się, dawne siedziby zwierząt. Na farmie zatrudnienie znaleźli pracownicy zoo. Jan Żabiński, pod pozorem zbierania odpadków dla tuczarni, przekraczał mur oddzielający getto i wspierał uwięzionych tam przyjaciół. Świnie dostarczały mięsa rodzinie Żabińskich i „gościom” ukrytym w zakamarkach domu i ogrodu. Wieprzowina wędrowała też na front i trafiała na niemieckie kanapki, tyle że świnki, z których pochodziła, były trochę chorowite – padły ofiarą prywatnej wojny pana Jana z okupantem.
Tuczarnia przetrwała tylko do zimy. Niemieckie władze zabroniły zakupu słomy. Zwierzęta zdechły z zimna. W zoo zamiast świńskiej fermy rosnąć miały niemieckie zioła lecznicze, co oznaczało zrównanie z ziemią budynków i wycięcie polskiej roślinności.
Ogród uratował – przez przypadek – starosta Warszawy, Ludwig Leist, który wraz z rodziną wybrał się tam na spacer. Widok wyrywanych róż tak bardzo wstrząsnął jego żoną, że Leist przegonił uzbrojoną w piły i siekiery brygadę. Trawniki i wybiegi dla zwierząt miały zostać zamienione na ogródki działkowe dla mieszkańców Warszawy.
Żołnierze niemieccy posuwali się na wschód, a jak wiadomo zimy bywają tam srogie. Okupacyjne władze Warszawy postanowiły więc, że w jednym z pomieszczeń zoo powstanie lisia ferma – skórki miały ocieplać żołnierskie płaszcze. Kierownikiem fermy został Witold Wróblewski – ekscentryczny meloman i właściciel równie osobliwej kotki Balbiny. Po kilku dniach obydwoje bezceremonialnie wprowadzili się do willi Żabińskich.
Willa państwa Żabińskich, zwana „Willą pod zwariowaną gwiazdą”, to z wyglądu prosty, niczym niewyróżniający się budynek z lat 30. XX wieku. Ma on jednak wielką historię. W czasie drugiej wojny światowej schronienie znalazło w nim kilkuset wspomnianych już „gości” – w większości uciekinierów z warszawskiego getta. „Gwiazda” była więc nie tylko zwariowana, okazała się też bardzo szczęśliwa.
W czasie wojny willa nie została zburzona i dziś wygląda prawie tak samo jak wtedy, gdy mieszkali w niej państwo Żabińscy z synkiem Rysiem. Zajrzyjmy do niej.
W pierwszym pokoju, oprócz ogromnego akwarium, uwagę zwracają wiszące na ścianach gabloty z okazami owadów. Są to zbiory Szymona Tenenbauma, światowej sławy żydowskiego entomologa i kolegi Jana z dzieciństwa. Przed wojną, w czasie roku szkolnego Tenenbaum był dyrektorem żydowskiego gimnazjum, a w czasie wakacji zamieniał się w podróżnika – jeździł po świecie i zbierał owady do swojej kolekcji. W 1940 roku wraz z rodziną trafił do getta. Jednak zanim się tam znalazł, zdążył przekazać Janowi zgromadzone zbiory. Były ogromne – liczyły około 500 tysięcy okazów.
Dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie dzięki tym nadzianym na szpilki robaczkom Żabiński poznał Niemca, który zupełnie nieświadomie ułatwił mu wizyty w getcie. Był nim Ziegler, kierownik żydowskiego Arbeitsamtu, znajomy Tenenbauma, podobnie jak on zafascynowany światem owadów. Pewnego dnia zjawił się w zoo, by obejrzeć jego zbiory. Od tamtej pory bywał częstym gościem Żabińskich, a Jan – korzystając z tej znajomości – częstym gościem w getcie. Wchodził do niego sam, ale wychodził w towarzystwie Żydów o „dobrym wyglądzie”. Choć trudno w to uwierzyć, niepozorne żuczki uratowały życie wielu skazanym na zagładę.
Zdarzało się, że z Zieglerem do zoo przyjeżdżał sam Tenenbaum. Nigdy jednak nie chciał opuścić getta, wierząc, że za murami ma większe szanse na przeżycie. W willi Żabińskich zamieszkała natomiast jego jamniczka Żarka, którą pewnego razu przywiózł Ziegler, zatroskany losem „biednego pieska”.
Szymon Tenenbaum umarł z wycieńczenia w getcie w 1941 roku. Jan zdołał uratować jego żonę, Lonię. Wyprowadził ją na aryjską stronę, a po kilku miesiącach znalazł bezpieczne schronienie na wsi. Lonia przeżyła wojnę, ocalały też gabloty z owadami. Tuż przed wybuchem powstania warszawskiego trafiły do Muzeum Zoologicznego, a po wyzwoleniu – na życzenie Loni – do Państwowego Muzeum Zoologicznego. Mniej szczęścia miała jamniczka Żarka, która zdechła po zjedzeniu trutki na szczury.
Ogromną rolę w okupacyjnym życiu mieszkańców „Willi pod zwariowaną gwiazdą” odgrywał stojący w salonie fortepian. Wyraz „odgrywał” jest tu jak najbardziej na miejscu. Gdy w ogrodzie pojawiali się Niemcy, Antonina siadała przy instrumencie i grała kuplety Jedź na Kretę z operetki Offenbacha Piękna Helena. Był to znak dla wszystkich ukrywających się w domu, że zbliża się niebezpieczeństwo i trzeba uciekać. Nielegalni lokatorzy znikali w zakamarkach willi lub wydostawali na zewnątrz przez podziemny tunel i kryli w zaroślach między ptasimi wolierami.
Wydawać by się mogło, że zoo nie było idealną kryjówką dla zbiegów. Od południa, wzdłuż Wisły, biegły tory kolejki dojazdowej, od północy rozciągał się rozległy teren wojskowy. Willa dyrektorska stała tuż przy ruchliwej ulicy Ratuszowej. Otaczał ją park podzielony na ogródki pełne działkowiczów. Na lwiej wyspie Niemcy urządzili jeden ze składów broni odebranej Polakom. Sami zresztą w wolnych chwilach chętnie odwiedzali zoo – lubili pospacerować i postrzelać do gawronów.
A jednak udało się. Sprawdziło się przysłowie, że najciemniej jest pod latarnią. Goście państwa Żabińskich wtapiali się w tłum działkowiczów uzbrojonych w motyczki i konewki. Zoo było dla nich przystankiem w drodze. Przybywali zastraszeni, wycieńczeni, niepewni swego losu. Tu nabierali sił, w razie potrzeby zmieniali wygląd na bardziej aryjski i czekali na papiery, by mogli ruszyć dalej – do bezpieczniejszej kryjówki. Ale byli i tacy, którzy w piwnicach willi lub opustoszałych budkach, stajniach i ptaszarniach spędzili całe lata.
Jan doprowadził do piwnic bieżącą wodę i zainstalował toaletę. Rurami docierało tam nawet ciepło z pomieszczeń na górze. Z jednego z piwnicznych pokoików można było wydostać się na zewnątrz – trzymetrowy podziemny korytarz prowadził prosto do bażanciarni, dużej woliery z drewnianym domkiem pośrodku. Inny tunel, zrobiony z zardzewiałych metalowych prętów – służący niegdyś do przeprowadzania zwierząt – prowadził do lwiarni, obok której w zamkniętym pomieszczeniu ukrywali się niektórzy goście.
Tunel, którym uciekali ludzie ukrywający się w willi.
Gościom nadawano zwierzęce pseudonimy, co miało znaczenie praktyczne, zwłaszcza w porze obiadu. Gdy Antonina mówiła synowi: „Trzeba nakarmić bażanty”, „lwy” albo inne stworzenia, Ryś – częściowo wtajemniczony w działalność rodziców – wiedział, komu ma zanieść posiłek. Kryptonim „Wiewiórki” otrzymali członkowie rodziny Kenigsweinów. Antonina próbowała rozjaśnić perhydrolem ich ciemne włosy i tym samym upodobnić ich do „aryjskiej rasy”. Czupryny wyszły ogniście czerwone.
„Willa pod zwariowaną gwiazdą” tętniła życiem. Oprócz uciekinierów z getta mieszkało w niej wielu starych przyjaciół, znajomych i krewnych, a także zwierzęta. Ten nieustanny potok ludzi, którzy pojawiali się i znikali, bywał źródłem napięć. Mimo to, jak pisała Antonina: „nastrój w domu […] bez niczyich wysiłków wytworzył się dość pogodny, niekiedy nawet wesoły”.
To na Antoninę spadł obowiązek utrzymania i wyżywienia całej tej zwierzęco-ludzkiej menażerii. Zamieniła się w „prawdziwą wiejską gospodynię, która obrządza drób, hoduje króliki, piele grzędy, podwiązuje pomidory i fasolę, robi zapasy na zimę”. Codziennie piekła chleb, a gawrony – do których dla sportu strzelali niemieccy żołnierze – podawała do stołu jako kuropatwy. I chociaż działalność Jana wydaje się bardziej spektakularna, to właśnie dzięki Antoninie przetrwali mieszkańcy willi.
Antonina i Jan Żabińscy
Zdjęcie z materiałów informacyjnych warszawskiego zoo.
Jan niewiele pomagał jej w gospodarstwie. Wychodził rano, wracał tuż przed godziną policyjną. Nie był zresztą serdecznym człowiekiem. Zdarzało mu się wprowadzać w domu wojskową dyscyplinę i pokrzykiwać na żonę. Goście murem stawali za Antoniną: „Nikt oczywiście nie występował otwarcie przeciw dowódcy, ale nagle, jak na komendę wszyscy tracili humor; posiłki zjadano w grobowym milczeniu, unikając nawet przelotnego spojrzenia w kierunku Jana…”.
Nie znaczy to, że Jan lekceważył pracę żony. W wywiadach podkreślał: „Antonina była gospodynią domową. […] Nie zajmowała się polityką czy wojną, była nieśmiała, a mimo to odegrała ogromną rolę w ratowaniu innych i nigdy się nie skarżyła na niebezpieczeństwo, jakim to groziło”. „Bała się wszelkich możliwych konsekwencji, przerażała ją myśl o tym, jak mogą się na nas i naszym synku odegrać hitlerowcy, bała się śmierci, a jednak nie okazywała tego strachu, pomagała mi [w działalności konspiracyjnej] i nigdy nie prosiła, żebym tego zaniechał”.
Rodzina Żabińskich: matka Jana, Antonina, Jan z Rysiem
Zdjęcie z materiałów informacyjnych warszawskiego zoo.
Antonina i Jan Żabińscy nazywali swój dom Arką Noego. Przyjmowali w nim ludzi skazanych na zagładę i, aby ich uratować, musieli zachować czujność, dogadywać się z Niemcami, odróżniać przyjaciela od wroga, żyć w ciągłej niepewności. To musiał być ogromny wysiłek.
W piwnicach „Willi pod zwariowaną gwiazdą” jest sala poświęcona żydowskiej rzeźbiarce Magdalenie Gross. Magdalena trafiła do zoo jeszcze przed wojną. Cierpiała na kryzys twórczy i właśnie tu – można powiedzieć na skrzydłach flamingów – przyleciało do niej natchnienie.
Dostrzegła je tuż za bramą, dumnie brodzące w wodzie. Ich widok zainspirował ją do wyrzeźbienia całego cyklu postaci zwierzęcych, który przyniósł jej międzynarodową sławę – za Żubra i Bąka zdobyła złoty medal na Międzynarodowej Wystawie Sztuki w Paryżu w 1937 roku.
Magdalena stworzyła podobizny dwudziestu kilku zwierząt, zazwyczaj niewielkich rozmiarów. Pracowała bardzo powoli, starając się uchwycić szczegóły budowy swych modeli, ich zachowanie i sposób okazywania emocji. Nie było to łatwe, bo choć zwierzęta są bez wątpienia wdzięcznymi modelami, to rzadko pozują w bezruchu. Magdalena potrafiła je sobie zjednać.
Dowcipna i żywiołowa, oczarowała nie tylko zwierzęta, ale także ich opiekunów i odwiedzających ogród. Wszyscy znali atelier pod chmurką, a to niestety nie ułatwiało Magdalenie życia w czasie okupacji. Pozostała po aryjskiej stronie. Przez pewien czas ukrywała się w mieście, potem trafiła do zoo. Jej obecność mogła narazić innych na niebezpieczeństwo. Ktoś mógł ją poznać i donieść na gestapo. Musiała więc zrezygnować z wychodzenia na zewnątrz. Nie mając możliwości rzeźbienia zwierząt, zabrała się do portretowania Rysia – syna Żabińskich, w końcu imię miał zwierzęce. Magdalena nie doczekała w zoo końca wojny. Ktoś zaczął rozpowiadać, że ukrywa się u Żabińskich. Konieczna była wyprowadzka na Saską Kępę.
Bliskim znajomym Magdaleny był prawnik Maurycy Paweł Fraenkel. Poznali się jeszcze przed wojną. Maurycy zachwycił się jej talentem, a potem nią samą. Nie należał do buntowników – na rozkaz Niemców pokornie poszedł do getta. Doświadczył tam osobistej tragedii, która popchnęła go do samobójstwa, na szczęście nieudanego. Nie mając nic do stracenia, postanowił przedostać się na aryjską stronę, i tak trafił do „Willi pod zwariowaną gwiazdą”, do swojej Magdaleny, która – jeszcze w ukryciu – została jego żoną.
Po powstaniu warszawskim Magdalena i Maurycy zamieszkali w Lublinie, a w 1945 roku wrócili do Warszawy. Magdalena marzyła o stworzeniu dla ogrodu zoologicznego kilku dużych rzeźb. Przystąpiła wprawdzie do pracy, ale nie zdołała zrealizować swego zamiaru. Z braku egzotycznych modeli – flamingów czy marabutów – wyrzeźbiła zwykłego kaczora, potem koguta i dwa króliki. Osłabiona wojennymi doświadczeniami, zmarła 17 czerwca 1948 roku.
W przeddzień ponownego otwarcia zoo, w lipcu 1949 roku, Jan i Antonina ustawili rzeźby Magdaleny, Kaczora i Koguta, na słupkach przy zejściu do fontanny. Dziś mniejsze dzieła Magdaleny zdobią biurko dyrektora zoo. Niektóre, zgodnie z życzeniem Żabińskich, trafiły do Muzeum Narodowego.
Na początku artykułu napisałam, że celem mojej trzeciej wizyty w zoo było odnalezienie rzeźb Magdaleny Gross. Kaczor stoi na swoim miejscu, choć skrzydło ma obtłuczone, natomiast po Kogucie pozostała tylko kurza nóżka. Rzeźby nie ma, ale był potomek modela.
Tuż przed wybuchem powstania warszawskiego większość mieszkańców opuściła „Willę pod zwariowaną gwiazdą”. Niektórzy uciekli, inni wzięli udział w walkach. Jan Żabiński znalazł się na Starym Mieście, gdzie już w pierwszych dniach powstania został ciężko ranny. Kula trafiła go w szyję i wyszła po drugiej stronie. W zasadzie nie powinien był przeżyć, ale szczęście go nie opuszczało: kula ominęła kręgosłup, tętnice, tchawicę i przełyk – niewiarygodne. Jan trafił do obozu jenieckiego dla oficerów. Antonina wraz z dziećmi, teściową, kilkoma gośćmi i lisią fermą została ewakuowana do Łowicza. Po wyzwoleniu wróciła do Warszawy.
Przez willę państwa Żabińskich przewinęły się dziesiątki uciekinierów z getta. Tylko dwie osoby nie przeżyły wojny. Ci, którym się udało, świadczyli w Instytucie Yad Vashem o odwadze i poświęceniu Jana i Antoniny.
W 1965 roku obydwoje zostali odznaczeni orderem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Odbierając go, dyrektor Żabiński powiedział: „Ryzykowałem i dawałem schronienie nie dlatego, że byli Żydami, lecz dlatego, że byli prześladowani. Gdyby prześladowani byli Niemcy, postępowałbym tak samo. Mowa bowiem o ludziach, którzy zostali skazani, choć niczego złego nie zrobili. To było przerażające. Moim ludzkim obowiązkiem było im pomóc. Zwyczajna przyzwoitość”.
W latach II wojny światowej Polska była jedynym krajem, w którym za pomoc Żydom groziła kara śmierci. Mimo to wśród osób nagrodzonych orderem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata najwięcej jest Polaków.
Wiadomość z ostatniej chwili
Siódmego kwietnia 2016 roku w ogrodzie otaczającym „Willę pod zwariowaną gwiazdą” wręczono odznaczenia im. Antoniny i Jana Żabińskich, przyznawane Polakom ratującym Żydów w czasie II wojny światowej. Jednym z nagrodzonych był syn państwa Żabińskich, Ryszard.
Tablica w warszawskim zoo poświęcona Janowi Żabińskiemu
(przed kamieniem straż pełnią kaczki).
Pisząc ten artykuł, korzystałam z książek:
D. Ackerman, Azyl. Opowieść o Żydach ukrywanych w warszawskim zoo, Świat Książki, Warszawa 2009.
M. Szczygielski, Arka czasu, czyli wielka ucieczka Rafała od kiedyś przez wtedy do teraz i wstecz, ilustr. Daniel de Latour, Wydawnictwo Piotra Marciszuka STENTOR, Warszawa 2013.
A. Żabińska, Ludzie i zwierzęta, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010.
A. Żabińska, Nasz dom w zoo, Czytelnik, Warszawa 1970.
Oraz z materiałów informacyjnych przygotowanych przez Warszawski Ogród Zoologiczny.
ANEKS - zwierzęta, które nie zmieściły się w tekście
Urocze wartowniczki – surykatki
Foki, które – najedzone – szalały w wodzie
Uśmiechnięte lamy
Pingwiny
Obywatelki i obywatele, pomożecie?
Chyba nie pomogą.
Rodzina kangurów – mały chciał wejść do torby, ale okazał się za duży.
Masz cukierka?
I kangur, który wyraźnie nie miał ochoty na zdjęcie.
Oprócz Kaczora Magdaleny Gross w zoo jest wiele innych zwierzęcych rzeźb. Chyba najładniejsza wita gości ogrodu wchodzących od ulicy Ratuszowej.
kwiecień 2016