Powstanie warszawskie - oni walczyli, ja pamiętam
O artykule poświęconym powstaniu warszawskiemu myślałam od dawna. Siedemdziesiąta piąta rocznica jego wybuchu wydała mi się dobrą okazją, by myśli zamienić w czyny. Zaczęłam czytać książki historyczne i wspomnienia, chodzić po Warszawie, szukać powstańczych śladów i dowodów pamięci o sześćdziesięciu trzech dniach zmagań o stolicę. Gotowy tekst planowałam umieścić na blogu dokładnie 1 sierpnia 2019 roku, ale potem uświadomiłam sobie, że okrągłej rocznicy wybuchu powstania będą towarzyszyć różnego rodzaju imprezy, dzięki którym dowiem się czegoś ciekawego. I tak też się stało.
Fragmenty muralu poświęconego powstaniu warszawskiemu nad trasą AK, na kładce łączącej Żoliborz z Bielanami.
Uczestniczyłam w kilku spacerach z przewodnikiem – szlakiem walk i... ślubów, przeszłam w marszu pamięci o ofiarach wolskiej rzezi, byłam w Muzeum Powstania Warszawskiego na spotkaniach z nielicznymi już uczestnikami walk. Dzień po dniu odrabiałam powstańczą lekcję. I oczywiście robiłam zdjęcia i notatki. Z czasem było ich tak dużo, że naszły mnie chwile zwątpienia: to, co planowałam jako niedługi artykuł, zaczęło przeobrażać się w książkę. Jak nad tym wszystkim zapanować? I z czego zrezygnować?
Fragment Pomnika Powstania Warszawskiego na placu Krasińskich.
Dobrnęłam jednak do końca. Powstał spory tekst poprzetykany setkami zdjęć, moich i archiwalnych. Nie oceniam w nim powstania. Opisuję, co widziałam podczas wielotygodniowych wędrówek po Warszawie – i jest to opis bardzo subiektywny. Jednym dzielnicom, zabytkom, wydarzeniom czy ludziom poświęcam więcej miejsca, drugim mniej, a niektóre w ogóle pomijam. Nie chciałam tworzyć przewodnika po powstańczej Warszawie, bo taki już jest. Napisali go dwaj znakomici varsavianiści – Jerzy S. Majewski i Tomasz Urzykowski. Zaczerpnęłam z niego wiele informacji, ale przejrzałam też inne publikacje, przede wszystkim wspomnienia. W tekście często oddaję głos ich autorom, bo nikt równie przekonująco nie pisze o powstaniu, jak jego naoczni świadkowie.
Aby ułatwić lekturę tekstu, podzieliłam go na rozdziały. Niech każdy wybierze, co go interesuje:
Decyzja o wybuchu powstania warszawskiego została podjęta w budynku Pocztowej Kasy Oszczędności przy ulicy Filtrowej 68. To właśnie tam, w ogromnej kamienicy ozdobionej orłem z rozpostartymi skrzydłami, pucatymi amorkami i rogami obfitości, kwaterował ze swoim sztabem pułkownik Antoni Chruściel „Monter”, dowódca Okręgu Warszawa Armii Krajowej. 31 lipca 1944 roku wieczorem podpisał rozkaz rozpoczęcia walk: „Alarm – do rąk własnych! Nakazuję «W» dnia 1 VIII, godz. 17.00”.
Wyznaczenie godziny siedemnastej miało według sztabu Armii Krajowej znaczenie praktyczne. Powstańcy, wmieszani w tłum wracających z pracy warszawiaków, mieli spokojnie dojść na miejsca zbiórek. Wbrew oczekiwaniom dowódców większość żołnierzy nie zdołała dotrzeć do swoich oddziałów. Co więcej, wybuch powstania w czasie największego ruchu na ulicach spowodował straty wśród cywilnych mieszkańców stolicy, a tych, którzy przeżyli pierwsze starcia, odciął od miejsca zamieszkania.
Fragmenty Pomnika Powstania Warszawskiego na placu Krasińskich.
Już pierwszego dnia powstańcy zdobyli niemieckie magazyny żywności i umundurowania przy ulicy Stawki. Tam znaleźli panterki, czyli bluzy maskujące Waffen-SS, w których później walczyli. By odróżniać się od żołnierzy wroga, na prawy rękaw naciągali biało-czerwoną opaskę. Od pierwszej do ostatniej chwili walk „Monter” nosił opaskę z numerem 1, orłem i literami WP. Emigrując z Polski, zabrał ją ze sobą. W sześćdziesiątą rocznicę wybuchu powstania córki generała przywiozły do kraju prochy zmarłego w 1960 roku ojca. Jego opaskę przekazały do zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego.
Zostało niewiele, bo po upadku powstania Warszawa zamieniła się w sterty gruzu. Ale pod tym gruzem przetrwały cenne przedmioty lub ich szczątki po wojnie starannie zrekonstruowane. Przetrwały zdjęcia walczącej Warszawy, często robione przez samych powstańców, i piosenki przez nich napisane. Pozostały groby walczących i cywilnych ofiar powstania oraz pamięć o sześćdziesięciu trzech dniach zmagań, pieczołowicie chroniona i znajdująca wyraz w dziesiątkach tablic, pomnikach i muralach.
ŻOLIBORZ
Opis powstańczych pamiątek rozpocznę od Żoliborza, nie tylko dlatego, że to moja ulubiona warszawska dzielnica, ale też dlatego, że tam powstanie wybuchło trochę wcześniej – przed czternastą. Żołnierze 9. Kompanii Dywersji Bojowej „Żniwiarz”, transportujący broń do punktu zbornego przy ulicy Suzina, natknęli się na niemiecki patrol. Wtedy doszło do pierwszej potyczki z Niemcami. Drugie starcie nastąpiło nieopodal, przy ulicy Próchnika, obok budynku kotłowni Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, w której przechowywano broń. Tam zginęli pierwsi powstańcy – byli to żołnierze Batalionu im. Jarosława Dąbrowskiego z Organizacji Bojowej PPS. Miejsce, w którym polegli, upamiętnia wmurowania w ścianę kotłowni tablica.
Po tym incydencie, w nocy z 1 na 2 sierpnia Niemcy wycofali się w kierunku Cytadeli i Dworca Gdańskiego, a powstańcy, pod dowództwem Mieczysława Niedzielskiego „Żywiciela” ruszyli do Puszczy Kampinoskiej. Jednak już następnego dnia, na rozkaz „Montera” wrócili na Żoliborz. Trzy tygodnie później wzięli udział w jednej z najkrwawszych powstańczych akcji – ataku na Dworzec Gdański. W nocy z 20 na 21 sierpnia blisko tysiąc powstańców ruszyło na pomoc walczącej Starówce. Wśród nich było wielu partyzantów z Puszczy Kampinoskiej, którzy przyzwyczajeni do walki w lesie, niepewnie czuli się w mieście. Powstańcy próbowali przedrzeć się przez tory kolejowe. Niemcy ostrzelali ich z dworca i z Cytadeli. Zginęło ponad stu polskich żołnierzy. Mimo dużych strat następnej nocy powtórzyli atak. Tym razem poległo lub zostało rannych blisko trzystu powstańców. O walkach, uznawanych za najkrwawsze w czasie całego powstania, przypomina niewielki pomnik – głaz z wyrytym napisem: „W hołdzie bohaterskim żołnierzom Armii Krajowej oddziałów powstańczych z Żoliborza i Starówki oraz partyzanckich z Puszczy Kampinoskiej i Nalibockiej poległym w natarciu na Dworzec Gdański w dniach 20 i 22 VIII 1944”. To jeden z pierwszych pomników w Warszawie poświęconych ofiarom powstania. Odsłonięto go w 1957 roku.
W latach 70. obok głazu stanęła zadumana postać kobieca z różą w dłoni. Upamiętnia warszawianki, nie tylko bezpośrednio zaangażowane w walkę łączniczki i sanitariuszki, ale wszystkie matki, żony i siostry, które straciły swych bliskich w latach drugiej wojny światowej.
Niedaleko pomnika kobiety z różą stoi długi na ćwierć kilometra budynek mieszkalny. Jego podwórko zdobi wykuta w pińczowskim wapieniu figura Matki Bożej. Mieszkańcy ufundowali ją zapewne na początku 1944 roku. Nie wiemy, spod czyjego dłuta wyszła, niemniej musiał to być ktoś obdarzony talentem – rzeźba Madonny wyraźnie wyróżnia się spośród dziesiątek innych figurek i kapliczek ustawianych na warszawskich podwórkach podczas okupacji.
Po wybuchu powstania wokół figurki zbierali się mieszkańcy bloku, modlili się i żegnali żołnierzy idących do akcji. Przed Matką Bożą ustawiano ołtarz, przy którym msze odprawiał kapelan Armii Krajowej. U jej stóp chowano zmarłych lokatorów i poległych powstańców. Wśród nich były sanitariuszki ze Zgrupowania „Żywiciel”, które pracowały w punkcie sanitarnym utworzonym w budynku.
Najtragiczniejszym dniem w powstańczej historii Żoliborza był 14 września. Do pacyfikacji dzielnicy przystąpili żołnierze 25. Dywizji Pancernej i żołdacy Oskara Dirlewangera: kryminaliści wypuszczeni z więzień i obozów, którzy w pierwszych dniach powstania wsławili się wymordowaniem tysięcy mieszkańców Woli. Na podstawie wyników ekshumacji przyjmuje się, że na samym tylko Marymoncie (część Żoliborza – informacja dla osób nieznających Warszawy) Niemcy zamordowali ponad trzysta sześćdziesiąt osób, w tym około trzydzieścioro dzieci.
O masakrze mieszkańców Żoliborza przypominają typowe, spotykane w wielu miejscach Warszawy tablice Karola Thorka oraz dwa mury – pozostałości po dawnych, nieistniejących już budynkach. Na podwórku utworzonym przez bloki przy ulicy Bieniewickiej stoi fragment ściany sporej kamienicy, zwanej dawniej pałacykiem. Niemcy rozstrzelali tu ponad pięćdziesięciu mieszkańców okolicznych domów.
Inny ceglany mur stoi w parku Kaskada. Jest pozostałością po budynku mieszkalnym Wodociągów Miejskich. Niemcy zastrzelili tu czterdzieści osób, wśród nich Olgę Przyłęcką, która bezskutecznie próbowała ocalić ich – i siebie – od śmierci. Olga Przyłęcka była Rumunką, żoną polskiego inżyniera, kobietą wykształconą, doskonale władającą językiem niemieckim. Jej mąż i syn poszli walczyć w powstaniu, a ona została, by pomagać mieszkańcom Marymontu. W domu zorganizowała punkt sanitarny. Wierzyła, że znajomość niemieckiego pomoże jej i okolicznym mieszkańcom przetrwać. Niestety, zginęła razem z nimi. Dom, w którym mieszkała Olga, spłonął. Jego ruiny po wojnie rozebrano, pozostawiając jedynie fragment muru z napisem wykonanym czarną farbą:
W miejscu tym została przez niemców [sic!] rozstrzelana,
gdy błagała o litość dla pozostałych w schronie, Olga Przyłęcka.
„Bo to była Polka”.
Mąż i syn Olgi Przyłęckiej przeżyli powstanie.
Swoistym mauzoleum powstańczego Żoliborza jest kościół pw. Stanisława Kostki. Zarówno wnętrze świątyni, jak i jej zewnętrzne ściany pokryte są dziesiątkami epitafiów upamiętniających uczestników walk i cywilne ofiary drugiej wojny światowej – również te najmłodsze. Chociaż dziś kościół bardziej kojarzony jest z księdzem Jerzym Popiełuszką, przez wiele powojennych lat był miejscem spotkań uczestników powstania i kombatantów.
W czasie powstańczych walk powstało wiele piosenek. Zagrzewały żołnierzy do walki, poprawiały im nastrój. Żoliborz też miał swoją – Marsz Żoliborza.
W bój przeciw nam rzucili tysiąc sztukasów,
Lotniczych asów,
Sto tygrysów, sto tygrysów,
Krzyczą, że myśmy dzicy bandyci z lasów,
Nie wiedzą wcale szkopy, jaką mamy broń.
Bo nasz obronny wał
Mocniejszy jest od skał,
A nasze serca twardsze są
Od stali ich najcięższych dział.
Bez hełmu nasza skroń,
Lecz pęknie pocisk oń,
Bo nasza wola to jest
Najwspanialsza polska broń.
Cóż stąd, że w naszej AK brak cekaemów,
No i peemów,Karabinów, karabinów?
Cóż stąd, że chleb nasz suchy, bez żadnych dżemów?
Cóż stąd, że w butach naszych pełno mamy dziur?
Bo nasz obronny wał...
A gdy pobudka zagra o bladym świcie,
Na śmierć i życie
W bój pójdziemy, w bój pójdziemy!
Światu oznajmim pieśnią i dzwonów biciem,
Że w tym śmiertelnym boju zwyciężymy my!
Bo nasz obronny wał...
Piosenka nie jest zbyt popularna, ale jej autora znamy chyba wszyscy, chociaż większość z nas nie zdaje sobie z tego sprawy. To Bronisław Robert „Bob” Lewandowski, żołnierz Zgrupowania „Żywiciel”. Po wojnie osiadł w Stanach Zjednoczonych w Chicago, gdzie prowadził polskojęzyczne programy radiowe i telewizyjne. Był pierwowzotem polonijnego radiowca w Kochaj albo rzuć, czyli trzecim odcinku Samych swoich. Zagrał go Jan Pietrzak. Sam Lewandowski też pojawił się w filmie. To adwokat September vel Wrzesień, który przekazał Pawlakowi wieści o nieślubnej córce brata.
„Uśmiechnij się, jutro będzie lepiej”.
Pomnik poświęcony żołnierzom Zgrupowania „Żywiciel” na Żoliborzu.
STARE I NOWE MIASTO
Pierwsze dni powstania na Starym Mieście upłynęły spokojnie. Walczono na obrzeżach dzielnicy, mieszkańcy Starówki wiedli więc w miarę normalne życie. Sklepy były otwarte, w oknach powiewały biało-czerwone flagi, a ulicą Długą maszerowała jedyna powstańcza defilada.
Ulica Długa. Na pierwszym planie fragment Pomnika Powstania Warszawskiego. W głębi katedra polowa.
Dziewiętnastowieczna figura Chrystusa wyciągnięta z ruin katedry po powstaniu warszawskim.
Z biegiem dni mieszkańcy coraz częściej schodzili do piwnic i budowali barykady. Mimo to entuzjazm ich nie opuszczał.
„Barykady zaczynają się budować […] na wszystkich rogach Rynku i dalej w głąb ulic. Wybiegamy wszyscy z domu. W kwadrans budowa jest już zorganizowana, praca harmonijnie rozłożona. Barykada rośnie. Trudno o tym mówić, ale to właśnie jest uniesienie, ten uśmiech wszystkich pracujących. Chodniki na Rynku nie są z fliz betonowych, ale z wielkich tafli kamiennych. Mężczyźni podważają i wyłupują z ziemi te płyty, a kobiety chwytają je w kilka, dźwigają z ziemi, niosą na barykadę, schylone pod ciężarem, rozhuśtują je i ciskają jedne na drugie, coraz wyżej i wyżej. […] Płyty noszę za każdym razem, tak nam się jakoś złożyło, z prostytutką z domu publicznego z Piekarskiej i z drugą młodą kobietą, chyba w ostatnich chwilach ciąży. Widzę nagle, że ona ma twarz zalaną łzami. Mówię do niej, przerażona: «Niech pani to zostawi, przecie jeszcze się tu pani co stanie». Trzęsie głową, a potem ledwo łapiąc oddech, mokra od potu, uśmiechnięta, mówi: «Nie, ja tylko tak płaczę z radości, że ten dzieciak się już w wolnej Polsce urodzi». [M. Żeromska, Wspomnień ciąg dalszy].
Tablica upamiętniająca barykadę na ulicy Dziekania.
Niemcy przypuścili atak na Starówkę 19 sierpnia. Walki trwały do 2 września. W ciągu tych kilkunastu dni zabytkowa dzielnica została niemal zrównana z ziemią. Mimo ogromnych zniszczeń na Starym i Nowym Mieście zachowało się kilka powstańczych pamiątek.
Przy ulicy Piwnej stoi kościół pw. świętego Marcina. W czasie powstania został całkowicie zniszczony. Po wyzwoleniu odbudowano jego barokową fasadę, ale wnętrzu nie przywrócono dawnego wyglądu. Stracony w płomieniach barokowy przepych został zastąpiony skromnymi, nowoczesnymi elementami zdobniczymi. Wystrój świątyni zaprojektowała franciszkanka, siostra Alma od Ducha Świętego. Jej dziełem są wykonane techniką sgraffito stacje Drogi Krzyżowej, płaskorzeźby w prezbiterium, witraże oraz piękne drzwi z żelaza i metalu. Jedynym zachowanym elementem dawnego wystroju świątyni jest częściowo spalony siedemnastowieczny krucyfiks. Po wojnie wydobyto go z gruzów. Pozostała jedynie dolna część rzeźby, poczerniała od ognia. Głowa i ręce Zbawiciela spłonęły. Siostra Alma zastąpiła je konturami z metalu.
Tuż przy wejściu do kościoła pw. świętego Jacka przy ulicy Freta stoi wykuta w piaskowcu siedemnastowieczna figura Matki Bożej z Dzieciątkiem. Warto przyjrzeć się jej twarzy – prawa strona jest wyraźnie jaśniejsza. W czasie powstania połowę twarzy Madonny zniszczył pocisk, który ugodził w świątynię. Po wojnie brakujący fragment odtworzono.
W tym samym kościele wojnę przetrwał też ogromny siedemnastowieczny grobowiec Katarzyny Ossolińskiej. Stoi w bocznej nawie, w pobliżu prezbiterium. Na poranionym kulami piaskowcu wciąż widać ślady ognia, który strawił wnętrze świątyni w czasie powstańczych walk. Podczas odbudowy kościoła postanowiono pozostawić grobowiec w takim w stanie, w jakim wydobyto go spod gruzów.
Szesnastego sierpnia w podziemiach kościoła pw. świętego Jacka ukryto najcenniejszy zabytek staromiejskiej katedry: późnogotycki, wykonany z drewna gruszy, cudowny krucyfiks Jezusa Konającego. Do Polski przywiózł go z Norymbergi kupiec Jerzy Baryczka. Podobno uratował go przed spaleniem.
Pod koniec sierpnia o katedrę toczyły się zaciekłe boje. Mimo że Niemcy wysadzili znaczną część jej murów, w kaplicy Baryczków wciąż wisiał cudowny krucyfiks. Ksiądz Wacław Karłowicz z pomocą Barbary Garncarczyk-Piotrowskiej „Pająka” i Teresy Potulickiej-Łatyńskiej „Teresy” zdjęli Chrystusa z krzyża i wynieśli z kościoła. Świadkiem tego wydarzenia była Monika Żeromska, która – jak przystało na malarkę – dodała mu nieco kolorów:
„Wylot Jezuickiej zamknięty jest czarną wysoką na niebo ścianą dymu. Pod nią wre czerwona masa ognia, przykrywająca dach apsydy Katedry. […] Nagle od tamtej strony, od pożaru, spod dymu i cienia widzę, że w naszą stronę idą niewyraźni ludzie. Bardzo powoli idą przez tę mgłę, nakryci dymem, pośród kul i odłamków. […] Niosą na ramionach – już wiem, to księża i zakonnicy z Katedry i od Jezuitów z płonących kościołów wynoszą trumnę świętego Andrzeja Boboli i cudownego Chrystusa z kaplicy Baryczków. […] Srebrna trumna nad ich głowami błyszczy zimno, potem Chrystus odbity od Krzyża, wysoko na ich ramionach, z rozłożonymi w pustce rękami, żółte zakrzywione palce, długie Jego włosy gorący podmuch szarpie i rzuca Mu na twarz. Niosą ich tak, wyprostowani i powolni, obojętni na to, co dookoła nich, przeciwni temu. Idą do świętego Jacka”. [M. Żeromska, Wspomnień ciąg dalszy].
W rzeczywistości przemarsz z cudowną figurą Chrystusa wyglądał mniej malowniczo. Po wyniesieniu krucyfiksu z katedry ksiądz Karłowicz odłączył od korpusu rozkrzyżowane ręce Zbawiciela. Niosła je Barbara Garncarczyk-Piotrowska.
Ksiądz prałat podpułkownik Wacław Karłowicz „Andrzej Bobola”.
Uratował z płonącej katedry krucyfiks z kaplicy Baryczków.
Tablica wmurowana w fasadę dawnego pałacu Raczyńskich, w którym mieścił się szpital polowy założony przez księdza Karłowicza.
Przez Jezuicką, Rynek Starego Miasta, Krzywe Koło i Nowomiejską, podwórkami i piwnicami, ksiądz, obie dziewczyny i pomagający im cywile przeszli do kaplicy sióstr szarytek przy ulicy Szarej. Tam figurę złożyli na ołtarzu. Dwa dni później kaplica została zbombardowana, ale przechylony ołtarz ochronił Chrystusa przed zniszczeniem. Rzeźbę przeniesiono do kościoła pw. świętego Jacka. Tam w podziemiach mieścił się powstańczy szpital. Ranni leżeli na posadzce, jeden obok drugiego, wśród nich położono cudowną figurę. Powstańców odwiedzał ksiądz Henryk Cybulski. Spowiadał ich, udzielał ostatniego sakramentu. Pod ścianą spostrzegł leżąca postać przykrytą żołnierskim płaszczem. Spytał, czy chce się wyspowiadać. Nie usłyszał odpowiedzi. Namaścił ją więc świętymi olejami. Dotykając sztywnego, zimnego ciała, uznał, że nieszczęsny chłopak nie żyje i trzeba go wynieść. Zapalił światło i oniemiał. Nie był to zmarły powstaniec, lecz Chrystus Konający.
Kilka dni później kościół został zbombardowany. Pod gruzami życie straciło około tysiąca osób. A cudowny krucyfiks znów miał szczęście – ocalał lekko tylko uszkodzony. Po wojnie wydobyto go spod gruzów. 21 marca 1948 roku z honorami powrócił do kaplicy Baryczków w odbudowanej katedrze.
Ruiny klasztoru dominikanów i kościoła pw. świętego Jacka. Zdjęcie Ewy Faryaszewskiej „Ewy”.
I odbudowany po wojnie.
Poszłam do katedry świętego Jana Chrzciciela, żeby zobaczyć tę przedziwną rzeźbę, która tyle razy cudem uniknęła zagłady. Patrzę, nie ma jej. W kaplicy wisi jakaś postać, ale płaska, niewyraźna.
Okazało się, że to malowidło, a „prawdziwy” Chrystus trafił do renowacji – równie niezwykłej, jak jej przedmiot. Każdy, kto odwiedził Muzeum Archidiecezji Warszawskiej, mógł być jej świadkiem. Na pierwszym piętrze, w oszklonej sali leżał Chrystus, niczym ranny powstaniec w piwnicach kościoła świętego Jacka.
Jak wspomniałam, o katedrę świętego Jana Chrzciciela walczono pod koniec sierpnia. Do jej burzenia Niemcy użyli goliatów, kierowanych zdalnie bezzałogowych tankietek. Były małe, ale miały sporą siłę rażenia. Katedrę goliaty atakowały co najmniej dwa razy: 21 i 27 sierpnia. Po wojnie w zewnętrzną ścianę świątyni wmurowano fragment gąsienicy. Na umieszczonej obok tabliczce można przeczytać, że gąsienica pochodzi z goliata, który tu eksplodował. Nie jest to prawda. Gąsienica była częścią innego pojazdu – czołgu-pułapki – który wybuchł 13 sierpnia na ulicy Kilińskiego.
Trzynasty sierpnia to najczarniejszy dzień walk na Starym Mieście. Nieopodal placu Zamkowego Niemcy zostawili transporter z ładunkami wybuchowymi. Powstańcy sądzili, że pozyskali cenną broń.
„Wszystkich opanował szał radości. Z otwartej klapy powiewała biało-czerwona flaga. Mieszkańcy staromiejskich kamieniczek wychylali się z okien i balkonów, wiwatując na cześć powstańców, wychodząc z domów i podążając tłumnie za czołgiem. Każdy pragnął zobaczyć tę wspaniałą zdobycz i być przy niej jak najbliżej. Zapanował powszechny entuzjazm. Czołg zatrzymał się między budynkami przy Kilińskiego 1 i 3. Zaraz potem nastąpiła straszna eksplozja, od której zatrzęsły się mury okolicznych domów. Wyleciał w powietrze czołg, a z nim dziesiątki porozrywanych ludzkich ciał. Zwaliły się fasady najbliższych domów, całą ulicę przysłonił gęsty tuman dymu i kurzu, spod którego uciekały w popłochu potwornie pokaleczone, podobne do zakrwawionych upiorów, półnagie, osmalone resztki ludzkich istnień. Byli to ci, którzy ocaleli, a porozrywane strzępy rąk, nóg, tułowia zwisały na balkonach i parapetach okiennych...” Zginęło co najmniej trzysta osób, w tym ponad sześćdziesięciu żołnierzy Batalionu „Gustaw”. [L. Hałko, Kotwica herbem wybranym].
Miejsce eksplozji czołgu-pułapki – niemal na wprost pomnika Małego Powstańca.
Pomnik poświęcony ofiarom czołgu-pułapki.
Ranni powstańcy i cywile trafiali do prowizorycznych szpitali. Na Starym Mieście było ich kilka. Największy, Centralny Powstańczy Szpital Chirurgiczny nr 1, działał od 10 sierpnia w pałacu Raczyńskich, dzisiejszej siedzibie Archiwum Akt Dawnych. Założył go ksiądz Wacław Karłowicz. W ostatnim dniu walk o Starówkę, 2 września, Niemcy zarządzili jego ewakuację w ciągu kwadransa. Rannych, którzy nie mogli opuścić budynku o własnych siłach, rozstrzelali, ich ciała oblali benzyną i podpalili. Zamordowali wówczas kilkaset osób. Po wojnie w ścianę pałacu wmurowano tablicę pamiątkową… z błędem. Jako datę masakry w szpitalu podano 1, a nie 2 września.
Jedną z moich ulubionych staromiejskich uliczek jest Brzozowa. W czasie wojny mieszkała tu Monika Żeromska, która w drugim tomie swych Wspomnień opisała powstańcze walki na Starówce. Jej dom nie przetrwał wojennej zawieruchy. Więcej szczęścia miał stojący nieopodal Dom Profesorów, dawny spichlerz Baltazara Strubicza w latach międzywojennych przekształcony w budynek mieszkalny. Mieszkała w nim elita polskich filologów klasycznych, profesorowie: Władysław Witwicki, Tadeusz Zieliński, Adam Krokiewicz i Władysław Tatarkiewicz. W sierpniu 1944 roku domu bronili żołnierze 104 Kompanii Związku Syndykalistów Polskich AK. Dom Profesorów, wypalony podczas powstania, został odbudowany. Z jego ruin wyciągnięto marmurową tabliczkę z 1633 roku, która dziś widnieje nad głównym wejściem do budynku.
Ulicą Brzozową można dojść do rynku Nowego Miasta, gdzie stoi biały kościół pw. świętego Kazimierza. Obok są budynki klasztoru sióstr sakramentek. Siostry – po raz pierwszy od trzystu lat – na czas walk powstańczych zawiesiły obowiązującą je klauzurę. W budynkach klasztornych schronienia udzieliły ponad tysiącu osobom.
„…sakramentki się paliły. I latały w welonach. Białych i biły świnie i krowy. Codziennie. I rozdawały ludziom. I przyjmowały, i opatrywały u siebie ludzi. Coraz większe gromady. Tysiące. Te sakramentki, które przez ileśset lat, od Marysieńki, śpiewały za kratami i przez kraty przyjmowały komunię, nagle stały się działaczkami, społeczniczkami, bohaterską instytucją, oparciem dla Nowego Miasta. Żywiły i część wojska.” [M. Białoszewski, Pamiętnik z powstania warszawskiego].
Tuż przed kapitulacją Starego Miasta Niemcy zagrozili siostrom: jeśli klasztor nie zostanie ewakuowany 31 sierpnia, zniszczą go. Po naradzie przeoryszy z dowództwem Armii Krajowej – które stwierdziło, że „widok sióstr duchownych opuszczających swoje stanowiska byłby dla żołnierzy bolesnym ciosem” – zakonnice zostały, a Niemcy spełnili swoją groźbę. W wyniku bombardowania zawaliło się sklepienie kościoła. Pod gruzami zginęło ponad tysiąc osób, w tym trzydzieści pięć zakonnic. Ich śmierć upamiętnia tablica. Nad nią wisi zdjęcie ruin świątyni, obok stoi ocalały drewniany krzyż. A nad wszystkim płaczą putto i aniołek, które kiedyś zdobiły barokowy nagrobek żony królewicza Konstantego Sobieskiego. Tylko one przetrwały w zburzonym kościele.
Okolice kościoła i klasztou sakramentek na Rynku Nowego Miasta. Zdjęcie Ewy Faryaszewskiej „Ewy”.
Przy ulicy Sanguszki stoi ogromny gmach Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych. Wzniesiono go w latach 20. XX wieku. Monumentalny budynek, otoczony trudnym do sforsowania ogrodzeniem z metalowych prętów, w sierpniu 1944 roku był powstańczą twierdzą bronioną przez Zgrupowanie „Leśnik”. Wspierały go inne jednostki, w tym harcerskie bataliony „Zośka” i „Parasol”. W potężnych murach PWPW schronili się cywile, a w piwnicach działał powstańczy szpital. Pracowała w nim doktor Hanna Petrynowska „Rana”. Gdy 28 sierpnia Niemcy zdobyli gmach, nie ewakuowała się, lecz pozostała z rannymi żołnierzami i razem z nimi zginęła. W sierpniu 2005 roku na ścianie jednego z budynków PWPW odsłonięto poświęconą jej tablicę. Dzieli ją z porucznikiem Czesławem Lechem „Białym”, który przez dwadzieścia siedem dni walczył w obronie budynku i poległ, osłaniając wycofujących się powstańców.
Warto wspomnieć, że doktor Petrynowska była siostrą
Jana Żabińskiego, dyrektora warszawskiego zoo, który na terenie ogrodu udzielał schronienia zbiegłym z getta Żydom. Za swoją działalność został uhonorowany medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Taki sam medal otrzymali porucznik „Biały” i jego żona, Helena Lech „Halina”.
Okropne sceny rozegrały się nieopodal Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych, na płycie stadionu Polonii przy ulicy Konwiktorskiej. W nocy z 21 na 22 sierpnia walczący na Starym Mieście żołnierze batalionów „Zośka” i „Czata 49” podjęli nieudaną próbę przedostania się na Żoliborz. Zginęło kilkudziesięciu powstańców, a rannych – pozostawionych na płycie stadionu – rozjechały niemieckie czołgi.
Ogrodzenie wokół stadionu zdobią powstańcze murale.
Spacerując po Krakowskim Przedmieściu, warto przystanąć na chwilę przy gmachu Centralnej Biblioteki Rolniczej. Pod koniec XIX stulecia działało tu Muzeum Przemysłu i Rolnictwa, a także dwie pracownie: chemiczna i fizyczna. To tu swoją działalność naukową rozpoczęła Maria Skłodowska-Curie. Wielką uczoną upamiętnia spiżowa tablica umieszczona na fasadzie budynku. W sierpniu 1944 roku w tablicę trafiła powstańcza kula. Jej ślad, widoczny w prawym górnym rogu, jest symbolem wszystkich strat, jakie nauka polska poniosła w latach drugiej wojny światowej.
W dzień kapitulacji Starego Miasta Niemcy zniszczyli Kolumnę Zygmunta „najbardziej warszawski z warszawskich pomników”. W nocy z 1 na 2 września została trafiona pociskiem wystrzelonym z czołgu. Granitowy trzon, na którym król Zygmunt wznosi miecz, złamał się jak zapałka. Dziś leży pod południową ścianą Zamku Królewskiego obok pierwszego, siedemnastowiecznego trzonu, wymienionego w XIX stuleciu.
Sam Zamek Królewski też powstania nie przetrwał. Już na początku wojny Niemcy wiercili w murach otwory na dynamit, jednak przed podpaleniem lontów powstrzymywała ich obawa, że wybuch zniszczy most Kierbedzia. Zamek wysadzili więc w powietrze dopiero między 8 i 13 września 1944 roku. Eksplozję przetrwały jedynie piwnice, Arkady Kubickiego i część Wieży Grodzkiej z oknem Żeromskiego.
Zamkowe podzienia. Widoczne otwory na dynamit.
Monika i Anna Żeromskie na tle okna Żeromskiego.
ŚRÓDMIEŚCIE
Naprzeciwko Pomnika Powstania Warszawskiego, po drugiej stronie ulicy Miodowej, stoi pałac Krasińskich. Za nim rozciąga się ogród. W pewnym miejscu z ziemi wystają resztki metalowej konstrukcji.
To pozostałości ogromnego przedwojennego kompleksu handlowo-usługowego – Pasażu Simonsa. Wzniesiono go na początku XX stulecia z żelaza i betonu. Wydawał się niezniszczalny. Mimo że uszkodzony w 1939 roku, przetrwał lata okupacji. W sierpniu 1944 roku walczyli w nim żołnierze Batalionu „Chrobry”, broniący Niemcom dostępu do Starego Miasta.
W piwnicach budynku znajdował się powstańczy punkt sanitarny i schron dla mieszkańców Starówki i okolicznych ulic. 31 sierpnia niemieckie samoloty zbombardowały pasaż. Gmach zawalił się, a pod jego gruzami zginęło około trzystu osób. Szczątki wielu z nich wciąż spoczywają w zasypanych piwnicach. Po wojnie udało się ekshumować jedynie dziewięćdziesiąt ciał.
Resztki innego ogromnego gmachu, podobnie jak Pasaż Simonsa wzniesionego w początkach XX wieku, stoją do dziś przy ulicy Bielańskiej. Postawiono go dla rosyjskiego Banku Państwa, w latach międzywojennych był siedzibą Banku Polskiego. Miał tak solidne mury, że przetrwał trwające tu ciężkie walki. Niemal przez cały sierpień był powstańczą redutą broniącą dostępu do Starego Miasta. Mathias Schenk, Belg służący w Wehrmachcie, wspominał: „Całą noc goniliśmy się z Polakami po piwnicach i piętrach. Rano przyjechał czołg i budynek został zdobyty. W piwnicach leżało pełno złotych monet. Upychaliśmy je sobie po kieszeniach, aż portki spadały. Potem złoto znikło. Nasi szeptali, że Dirlewanger je gdzieś wywiózł.”
[J.S. Majewski, T. Urzykowski, Przewodnik po powstańczej Warszawie].
Po wojnie wyburzono część budynku, pozostawiając jedynie poszarpane kulami zachodnie skrzydło. Na początku lat 90. planowano utworzyć tu Muzeum Powstania Warszawskiego, ale ruiny zostały sprzedane i w miejscu dawnego banku powstał biurowiec Senator – szczęśliwie z zachowaniem ścian pamiętających powstańcze zmagania.
Na zdjęciu, które zrobiłam w Muzeum Powstania Warszawskiego, młody chłopak zrywa z gmachu banku Pocztowej Kasy Oszczędności przy ulicy Jasnej 9 flagę ze swastyką. Szarpie ją, stojąc na metalowej poręczy. Powstaniec ze zdjęcia to Stanisław Bala „Giza”. Po latach wspominał: „Kiedy zerwałem tę flagę z PKO, złamał się patyk i tak mnie uderzył w głowę, że przez chwilę byłem zamroczony”.
Gmach Pocztowej Kasy Oszczędności, dziś Poczta Główna w Warszawie.
Stanisław Bala był powstańczym reporterem. Filmował walki na Woli, w Południowym Śródmieściu, na Powiślu, nagrał zmagania o kościół pw. Świętego Krzyża i sąsiadującą z nim komendę policji. Robił też zdjęcia walczącej Warszawy. Można powiedzieć, że stał po obu stronach obiektywu, bo słynna fotografia z niemiecką flagą nie jest jedyna, na której został uwieczniony. Pojawił się na kilku zdjęciach wykonanych przez kolegę po fachu – Eugeniusza Lokajskiego „Broka” – podczas walk o gmach PAST-y przy ulicy Zielnej oraz w filmie z walk o elektrownię na Powiślu.
W przedwojennej Warszawie były dwa drapacze chmur: wspomniany budynek PAST-y i Prudential. W czasie powstania warszawskiego o oba stoczono boje. Najpierw, bo już 1 sierpnia, o Prudential. Po kilkugodzinnej walce, niebotyk – jak go wówczas nazywano – zajęli żołnierze Batalionu „Kiliński”. Na dachu Prudentialu zawisła biało-czerwona flaga. Uszyły ją z białego prześcieradła i czerwonej poszewki Maria Zurn „Ryska” i Hanna Pohorska „Joanna”, a zatknął Jerzy Frymus „Garbaty”. 28 sierpnia Niemcy ostrzelali budynek z ciężkich moździerzy. Świadkiem ataku był autor wielu zdjęć dokumentujących powstanie warszawskie, Sylwester Braun „Kris”: „Usadowiłem się na dachu kamienicy przy ulicy Kopernika 28. Pogoda piękna, czyste poranne słońce, czas biegnie. Godzina minęła na oczekiwaniu, gdy oko uchwyciło żółtą smugę pocisku na tle błękitnego nieba. W celowniku aparatu zobaczyłem trafienie Prudentialu i rozkwitanie eksplozji. W ciągu trzech sekund zrobiłem sześć zdjęć.” Tak powstała seria najbardziej znanych powstańczych fotografii. [S. Braun, Reportaże z Powstania Warszawskiego].
Jedno ze zdjęć ataku na Prudential zrobione przez Sylwestra Brauna „Krisa”.
Budynek Prudentialu dzisiaj, czyli hotel Warszawa.
Pomnik upamiętniający walki Batalionu „Kiliński” na placu Powstańców Warszawy u stóp Prudentialu.
Starszy od Prudentialu jest budynek PAST-y przy ulicy Zielnej. Wzniesiono go w latach 1906–1908 dla szwedzkiego Towarzystwa Akcyjnego Telefonów „Cedergren”. Gdy w roku 1922 swoją siedzibę znalazła tam Polska Akcyjna Spółka Telefoniczna, budynek zyskał funkcjonującą do dziś nazwę PAST-a. Bitwa o PAST-ę to jeden z najbardziej znanych powstańczych epizodów. W latach okupacji mieściła się tu centrala telefoniczna obsługująca Generalne Gubernatorstwo. Pod koniec sierpnia broniący jej Niemcy i żołnierze Batalionu „Kiliński”, wspierani przez pluton szturmowy Kompanii „Koszta”, stoczyli o PAST-ę zaciekły kilkunastogodzinny bój. Poległo trzydziestu ośmiu Niemców, a stu dwudziestu trafiło do niewoli. Po stronie zwycięskich powstańców straty były mniejsze: siedemnastu zabitych i wielu rannych. Na zdobytym budynku, podobnie jak na Prudentialu, załopotała polska flaga. Zawiesił ją Zbigniew Dębski „Zbych Prawdzic”: „...kiedy wbiegałem na górę po schodach, budynek się palił. Było tak gorąco, że cyna kapała z przewodów”. [J.S. Majewski, T. Urzykowski, Przewodnik po powstańczej Warszawie]. Autorem zdjęcia płonącej PAST-y jest wspomniany już Eugeniusz Lokajski „Brok”, żołnierz Kompanii „Koszta”. Przed wojną był znanym lekkoatletą, a w czasie powstania – jednym z najważniejszych dokumentalistów.
Płonąca PAST-A i autor zdjęcia Eugeniusz Lokajski „Brok”.
Oba drapacze chmur zostały poważnie uszkodzone, ale dzięki solidnej żelbetonowej konstrukcji przetrwały wojnę. W Prudentialu jest dziś hotel Warszawa, w budynku PAST-y swoją siedzibę mają kombatanci. O walkach sprzed siedemdziesięciu pięciu laty przypomina zryta pociskami fasada niższego z budynków PAST-y. Na drugim, wyższym, w latach 90. XX wieku ustawiano potężny znak Polski Walczącej.
Różne były losy trzech powstańczych dokumentalistów. Stanisław Bala „Giza” i Sylwester Braun „Kris” przeżyli wojnę, Eugeniusz Lokajski „Brok” zginął pod gruzami kamienicy przy ulicy Marszałkowskiej 129, którą wcześniej uwiecznił na zdjęciu.
Ulica Marszałkowska widziana z rogu ulicy Sieniewicza. Kamienica nr 129 – trzecia od lewej.
Dwudziestego pierwszego sierpnia Niemcy wysadzili w powietrze Pawiak, najbardziej przerażające więzienie w okupowanej Polsce. Przetrzymywali w nim ponad sto tysięcy osób. Niemal wszyscy więźniowie stracili życie, rozstrzelani na miejscu lub wywiezieni do obozów koncentracyjnych. Egzekucje trwały tu jeszcze w sierpniu 1944 roku. Wśród zamordowanych była kuzynka Marii Skłodowskiej-Curie. Ze zburzonego więzienia ocalało niewiele: fragment bramy od strony ulicy Dzielnej. Do niedawna na dziedzińcu rósł wiąz szypułkowy – świadek niemieckich zbrodni. Po wojnie rodziny zabitych przybijały do niego tabliczki z nazwiskami ofiar.
Z czasem drzewo zaczęło obumierać. Próbowano je zachować: zaimpregnowano pień i zabetonowano korzenie. Jednak wiąz ginął. W 2005 roku pracownicy Gliwickich Zakładów Urządzeń Technicznych wycięli go i wykonali jego brązowy odlew, który kilka miesięcy później ustawili w tym samym miejscu.
POWIŚLE
Ciekawą powstańczą pamiątką na Powiślu jest czerwone koło z białym krzyżem pośrodku zachowane na murze kamienicy przy ulicy Tamka 45 – znak powstańczego szpitala polowego. Przez lata ukryty był pod wieloma warstwami tynku. Odsłonili go w 2009 roku robotnicy odnawiający fasadę budynku.
Krzyż widoczny jest tuż pod numerem 45.
Na zdjęciu widać pałac Gnińskich (znany również jako zamek Ostrogskich), będący dziś siedzibą Muzeum Fryderyka Chopina. Tuż bok jest kładka, a pod nią niewielki pomnik poświęcony Zgrupowaniu „Krybar”. W czasie powstania w tym miejscu stała kamienica, w której mieścił się jego sztab. „Krybar” to też pseudonim Cypriana Odorkiewicza, zastępcy dowódcy oddziałów walczących na Powiślu. Nawiązywał do imion jego córek – Krystyny i Barbary.
Na Powiślu narodził się „Kubuś”, transporter opancerzony, jedyny pojazd skonstruowany przez powstańców. Powstał w czasie walk, w warsztacie niedaleko Elektrowni Miejskiej. Zbudowali go żołnierze z oddziałów technicznych Zgrupowania „Krybar”, pod kierunkiem inżyniera Waleriana Bieleckiego „Jana”, wykorzystując podwozie ciężarówki Chevrolet, które pokryli stalowymi płytami. „Kubuś” dwa razy – 23 sierpnia i 2 września – wspierał oddział Cypriana Odorkiewicza walczący o budynki Uniwersytetu Warszawskiego. Ostrzelany przez Niemców, został porzucony przy ulicy Okólnik. Kilka lat po wojnie trafił do Muzeum Wojska Polskiego. Niedawno przeszedł remont i jest w pełni sprawny. W 2004 roku na dziedzińcu Muzeum Powstania Warszawskiego stanęła jego replika.
WOLA
Wędrówkę po powstańczej Woli zacznę od sukcesu polskich żołnierzy. Przy ulicy Gęsiej, dziś Anielewicza, w czasie wojny mieścił się obóz koncentracyjny – Gęsiówka. Niemcy przetrzymywali w nim Żydów przywożonych z różnych krajów Europy. 5 sierpnia obóz zdobyli żołnierze Batalionu „Zośka”. Wjechali na jego teren przechwyconym trzy dni wcześniej niemieckim czołgiem. Atak nie trwał długo. Po godzinie Niemcy się wycofali. W obozie zapadła cisza.
Zdjęcie zrobione w Muzeum Powstania Warszawskiego.
„Więźniowie siedzieli przestraszeni, nie wiedząc, co się dzieje. Byli to w większości Żydzi, których hitleryzm zwiódł do pieca nie od razu, lecz przemyślnie, wykorzystując ich umiejętności i mięśnie aż do zupełnego wyczerpania. [...] Liczyli dni i czekali na śmierć. Kiedy im powiedziano, że są wolni, tak wolni, że mogą wyjść i pójść dokąd chcą, nie od razu pojęli wielkość szczęścia. Oni już za życia przestali żyć, a słowo wolność brzmiało w ich uszach cynizmem, pachniało wilgotną ziemią i dymem palących się ciał. [...] W tym obcym kraju, wśród obcych ludzi, skazani na przemoc, samotni mimo swojej zbiorowej goryczy, nagle narodzili się ludźmi prawdziwymi, wolnymi. Nie, nie docierało to jeszcze do ich komórek mózgowych otępiałych wskutek okrucieństw. [...] Ale nagle uczucia wybuchły jak gejzer. Kilkuset ocalonych krzyczało, płakało, modliło się, padało sobie w ramiona, całowało powstańców i ziemię. Ruszyli z żołnierzami na Stare Miasto.” [B. Troński, Tędy przeszła śmierć].
Powstańcy uwolnili trzystu dwudziestu czterech mężczyzn i dwadzieścia cztery kobiety.
Pomnik upamiętniający uwolnienie więźniów Gęsiówki.
Na Woli narodziła się jedna z najpopularniejszych powstańczych piosenek:
Pałacyk Michla, Żytnia, Wola,
Bronią się chłopcy od „Parasola”,
Choć na „tygrysy” mają visy –
To warszawiaki, fajne chłopaki są!
Czuwaj wiaro i wytężaj słuch,
Pręż swój młody duch,
Pracując za dwóch!
Czuwaj wiaro i wytężaj słuch,
Pręż swój młody duch jak stal!
A każdy chłopak chce być ranny,
Sanitariuszki – morowe panny,
I gdy cię kula trafi jaka,
Poprosisz pannę – da ci buziaka – hej!
Powstała 4 sierpnia w czasie przerwy w zaciekłych walkach z Niemcami toczonych w przypominającej secesyjny pałacyk kamienicy należącej do kupca Karola Michlera. Przez blisko sto godzin bronili się tam żołnierze harcerskiego Batalionu „Parasol”. Jeden z nich, Józef Szczepański „Ziutek”, napisał słowa piosenki, która wkrótce przekroczyła granice Woli. Znała ją i śpiewała cała Warszawa. Rozbrzmiewała na barykadach i w piwnicach, do swojego repertuaru włączył ją Mieczysław Fogg koncertujący dla powstańców. Nikomu nie przeszkadzało, że „Ziutek” przekręcił nazwisko właściciela pałacyku i z Michlera zrobił Michla. Autor piosenki nie przeżył powstawia. Ciężko ranny podczas ewakuacji oddziałów ze Starego Miasta, zmarł w szpitalu polowym przy ulicy Marszałkowskiej. Pałacyk też nie przetrwał wojny, dziś w jego miejscu stoją dwa głazy upamiętniające walkę Batalionu „Parasol”.
Przy wymienionej w piosence ulicy Żytniej jest cmentarz ewangelicko-reformowany (kalwiński). Tuż obok, przy ulicy Młynarskiej – cmentarz ewangelicko-augsburski (luterański), wyglądający dziś jak tajemniczy ogród. W czasie powstania obie nekropolie były terenem zaciętych walk, o czym świadczą ślady po kulach na niektórych nagrobkach. Najcięższe boje trwały tu od 6 do 11 sierpnia.
Na cmentarzu kalwińskim spłonęła cała zabudowa z kaplicą przedpogrzebową. W spalonym domu intendenta przepadły spisy zmarłych (na cmentarzu pochowany jest m.in. Stefan Żeromski). Straty wśród powstańców były ogromne. Zginęło czterdzieści procent walczących tam „chłopców spod «Parasola»”. Ramę w ramię z chłopcami walczyły dziewczyny, między innymi Krystyna Wańkowicz „Anna”, córka Melchiora. Nie chciała być sanitariuszką, została łączniczką, co dawało jej poczucie bezpośredniego udziału w walce. 6 sierpnia przyłączyła się do kilkunastoosobowej grupy, mającej osłaniać oddziały wycofujące się z południowej Woli. Zginęła wraz z sześcioma kolegami tuż przy murze cmentarza kalwińskiego. Tam wraz z nimi została pochowana, ale po wojnie, podczas ekshumacji, w mogile nie odnaleziono jej ciała. Długotrwałe poszukiwania miejsca pochówku „Anny”, opisane przez jej ojca w Zielu na kraterze, nie przyniosły rezultatu.
Pomnik pamięci żołnierzy Batalionu „Parasol” na cmentarzu ewangelicko-reformowanym.
CZERNIAKÓW
Sceną jednego z ostatnich powstańczych dramatów były okolice kościoła pw. Świętej Trójcy na Solcu. Niemcy mordowali wziętych do niewoli powstańców. Wśród nich był kapelan Zgrupowania „Kryska”, dwudziestoośmioletni pallotyn Józef Stanek „Rudy”. Przez kilka tygodni towarzyszył żołnierzom walczącym w rejonie ulic Solec, Zagórnej, Czerniakowskiej, Wilanowskiej i Okrąg. Odprawiał msze, spowiadał, pocieszał rannych i umierających w szpitalach polowych. Zginął razem z powstańcami. 23 września Niemcy powiesili go na jego własnej stule na terenie magazynów „Społem” przy ulicy Solec. Imię kapelana Stanka nosi kaplica w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Środkowy kamień pomnika poświęcony jest księdzu Józefowi Stankowi.
Kaplica imienia księdza Józefa Stanka w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Barokowy kościół pw. Świętej Trójcy w czasie walk powstańczych został niemal całkowicie zniszczony. W ruinach świątyni przetrwał osiemnastowieczny krucyfiks. Poważnie uszkodzony odłamkami granatu, po wojnie został poddany konserwacji. Odtworzono urwane dłonie Chrystusa, ale pozostawiono wbite w jego ciało odłamki.
Przy ulicy Zagórnej stoi kościół pw. Matki Bożej Częstochowskiej – patronki żołnierzy Armii Krajowej. W prezbiterium oraz na zewnętrznych ścianach świątyni umieszczono tablice czczące ich pamięć. Do niedawna w niszy bocznej elewacji kościoła tkwiła niecodzienna powstańcza pamiątka – zardzewiały karabin maszynowy. Niestety, pewnej nocy zniknął.
Wnęka, w której kiedyś był karabin.
Kościół nie jest zabytkowy. Zbudowano go w latach 70. XX wieku na pobojowisku czerniakowskiego przyczółka, miejscu walk powstańczych zgrupowań: „Kryska”, „Radosław”, „Parasol”, Miotła”, „Zośka” oraz żołnierzy 1. Armii Wojska Polskiego.
Od pierwszych dni powstania żołnierze Armii Czerwonej bezczynnie tkwili na prawym brzegu Wisły. Dopiero w połowie września, kiedy los stolicy był już przesądzony, na pomoc powstańcom ruszyli żołnierze Wojska Polskiego. Desant „berlingowców” był fatalnie przygotowany i z góry skazany na niepowodzenie. Żołnierze ogromne straty ponieśli jeszcze na wodzie, płynąc pod ostrzałem wroga. Ponadto byli słabo wyszkoleni, kiepsko radzili sobie, walcząc w nieznanym mieście, i cechowała ich sowiecka dyscyplina – nigdy nie cofali się bez rozkazu, nawet gdy sytuacja była beznadziejna.
Płaskorzeźba w przejściu podziemnym pod Wisłostradą przedstawiająca desant żołnierzy 1. Armii Wojska Polskiego.
„Berlingowcy” byli też sprawcami tragicznej pomyłki. Po przedarciu się na lewy brzeg Wisły, widząc żołnierzy w panterkach, myśleli, że to Niemcy i otworzyli do nich ogień. Niektórzy historycy utrzymują, że wtedy poległ Andrzej Romocki „Morro”, dowódca Kompanii „Rudy” Batalionu „Zośka” (pani przewodnik, z którą spacerowałam po powstańczym Czerniakowie, twierdzi, że zabił go niemiecki snajper, a nowa wersja jego śmierci pojawiła się kilkanaście lat temu).
Zdjęcie zrobione w Muzeum Powstania Warszawskiego.
W trakcie walk o Przyczółek Czerniakowski (i Żoliborski) poległo niemal dwa tysiące żołnierzy Wojska Polskiego. Walczyli dzielnie i nie można odmówić im patriotyzmu ani ofiarności. Jeden z nich, Tadeusz Targoński, wspominał: „Gdy po raz ostatni obejrzałem się na dopalający się Czerniaków, jakoś tak same łzy jak groch potoczyły mi się po policzkach – może od snującego się dymu, a może od tych przelatujących myśli, że wszystkie nasze ofiary i całe tak ogromne poświęcenie poszły na marne.” [J.S. Majewski, T. Urzykowski, Przewodnik po powstańczej Warszawie].
Pomnik pamięci żołnierzy Zgrupowania „Kryska”, Armii Ludowej Rejonu Czerniaków i 1. Armii Wojska Polskiego oraz ludności cywilnej.
Niedaleko miejsca, gdzie poległ Andrzej Romocki „Morro” zginął inny powstaniec, Jerzy Gawin „Słoń”. Wraz z resztkami Batalionu „Zośka” próbował przedrzeć się do Śródmieścia. Jego ciała nigdy nie odnaleziono. „Słoń” musiał być bardzo lubiany, bo w 1994 roku koledzy w miejscu jego śmierci postawili pamiątkowy kamień.
Świadkiem walk na Czerniakowie była staromiejska Syrenka. W 1929 roku przeniesiono ją z Rynku Starego Miasta na teren klubu sportowego „Syrena”. Rzeźba, chociaż poważnie uszkodzona, przetrwała wojnę. Straciła rękę z tarczą, ale z cokołu nie spadła.
Syrenka – symbol powstańczej Warszawy. Poraniona, ale niepokonana.
Mural na ogrodzeniu stadionu Polonia, wykonany według powojennego zdjęcia.
Podest, na którym przed wojną stała Syrenka.
Po wojnie naprawiona Syrenka trafiła do Parku Kultury na Powiślu, a potem na mury Starego Miasta. Dziś oryginalna rzeźba stoi w Muzeum Warszawy, a kopia – tam gdzie pierwotnie, na Rynku Starego Miasta.
MOKOTÓW
W pierwszych tygodniach powstania na Mokotowie żyło się w miarę spokojnie. Niemcy uderzyli na tę dzielnicę dopiero 23 września. Ich poczynania powstańcy obserwowali z Pudełka, pięciopiętrowego budynku mieszkalnego stojącego u zbiegu alei Niepodległości i ulicy Naruszewicza, który swą nazwę zawdzięczał podobieństwu do pudełka zapałek. Od 24 września Pudełko było powstańczą redutą. W ciągu dwóch dni w jego obronie zginęło czterdziestu czterech polskich żołnierzy, a ponad pięćdziesięciu zostało rannych.
Podobnie jak w innych dzielnicach również na Mokotowie ginęli cywile, nawet ci najmłodsi. Do okrutnej egzekucji doszło przy ulicy Dworkowej 3. Serią z karabinu maszynowego Niemcy zabili kilkanaścioro dzieci – w wieku od trzech do dziesięciu lat – oraz młodą kobietę. Ciała zastrzelonych wrzucili na samochód ciężarowy i wywieźli. Nie wiadomo, kim były ofiary. Jeszcze w latach 60. o zbrodni świadczyły ślady kul na murze, na wysokości dziecka. Dzisiaj na ogrodzeniu znajduje się tablica upamiętniająca to makabryczne wydarzenie.
Pomnik poświęcony najmłodszym...
... oraz starszymofiarom powstania warszawskiego na Mokotowie.
Walki na Mokotowie zaowocowały dwiema piosenkami. Pierwsza to powstańczy hymn dzielnicy, czyli Marsz Mokotowa, który do dziś codzienne o siedemnastej rozbrzmiewa z „gołębnika” przy ulicy Puławskiej 59.
Nie grają nam surmy bojowe i werble do szturmu nie warczą,
Nam przecież te noce sierpniowe i prężne ramiona wystarczą.
Niech płynie piosenka z barykad, wśród bloków, zaułków, ogrodów,
Z chłopcami niech idzie na wypad, pod rękę przez cały Mokotów.
Ten pierwszy marsz ma dziwną moc,
Tak w piersiach gra, aż braknie tchu.
Czy słońca żar, czy chłodna noc,
Prowadzi nas pod ogniem z luf.
Ten pierwszy marsz to właśnie zew
Niech brzmi i trwa przy huku dział
Batalion gdzieś rozpoczął szturm
Spłynęła łza i pierwszy strzał!
Słowa napisał Mirosław Jezierski „Karnisz”, a muzykę skomponował Jan Markowski „Krzysztof”. Obaj byli też autorami drugiej piosenki, o bardziej frywolnym i osobistym charakterze: Sanitariuszka Małgorzatka. 28 sierpnia podczas gaszenia płonącej willi Jan Markowski został ranny. Gdy po kilku godzinach ocknął się w szpitalu polowym, ujrzał nad sobą twarz pięknej sanitariuszki, Janiny Załęskiej „Małgorzatki”. Okazała się nie tylko sanitariuszką, lecz także muzą. Markowski wraz z Mirosławem Jezierskim uwiecznił urodziwą dziewczynę w piosence:
Przed akcją była skromną panną,
Mieszkała gdzieś w Alei Róż,
Miała mieszkanko z dużą wanną,
Pieska pinczerka, no i już.
I pantofelki na koturnach
I to, i owo, względnie, lub,
Trochę przekorna i czupurna
I tylko „Mewa” albo „Klub”
Na plażę biegła wczesnym rankiem,
Aby opalić wierzch i spód,
Dzisiaj opala się junakiem
I razem z nami wcina miód.
Sanitariuszka „Małgorzatka”
To najpiękniejsza jaką znam,
Na pierwszej linii do ostatka
Promienny uśmiech niesie nam.
A gdy nadarzy ci się gratka,
Że cię postrzelą w prawy but,
To cię opatrzy „Małgorzatka”
Słodsza niż przydziałowy miód.
„Przydziałowy miód”, który słodyczą ustępował „Małgorzatce”, powstańcy zdobyli w dwóch miejscach: w magazynach Społem przy ulicy Grażyny i w fabryce chemiczno-farmaceutycznej przy ulicy Belgijskiej, w której w latach międzywojennych produkowano leki przeciwbólowe, tzw. kogutki.
Sanitariuszki i łączniczki doczekały sią na Mokotowie tablicy upamiętniającej ich udział w powstaniu warszawskim. W szczególny sposób – bo z imienia i nazwiska – uhonorowana została Ewa Matuszewska „Mewa”. Kierowała służbą sanitarną kompanii 0-2 Pułku „Baszta”. Po ewakuacji lżej rannych powstańców została z ciężko rannymi w punkcie sanitarnym w Alejach Niepodległości 117. Zginęła z bandażem w ręku, zastrzelona przez Niemców. „Mewa” spoczęła w zbiorowej mogile na powstańczym cmentarzu utworzonym w parku Deresza.
Park Dreszera, gdzie pochowano Ewę Matuszewską, został założony tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. W czasie powstania, po bezskutecznych próbach odbicia mokotowskich budynków z rąk niemieckich, w parku skupili się polscy żołnierze. Wkrótce więcej było tam krzyży niż drzew. Park stał się jednym z największych tymczasowych powstańczych cmentarzy.
PRAGA
Prascy powstańcy walczyli w kilkunastu miejscach, ale ich sukcesy były znikome: na krótko zdobyli budynek Dyrekcji Kolei na ulicy Targowej i gmach Centrali Telefonicznej przy ulicy Brzeskiej.
Dowodzący miejscowymi oddziałami Armii Krajowej pułkownik Antoni Żurowski „Papież”, zdając sobie sprawę, że odpowiada nie tylko za los podległych mu żołnierzy – w ciągu dwóch pierwszych dni powstania zginęło ich pięciuset – ale też ludności cywilnej, 6 sierpnia zdecydował o zawieszeniu walk. Szybko zawarto porozumienie z Niemcami. Powstańcy rozeszli się do domów. Praga ocalała.
Różne oblicza Pragi.
„Wąż ludzi-widm trzymających się jeden drugiego za pas, za rękaw czy brzeg kurtki, zgiętych wpół. Czasem tylko można się było wyprostować, brnąc po kolana, po pas, czasem wyżej, w cuchnącej mazi, wśród zrywających się krzyków, jęków i przekleństw. Czasem dolecą słowa szeptanej modlitwy. Czasem ktoś pada i ludzie przechodzą po nim, wdeptując go w odchody miasta.” [S. Koper, Miłość w powstaniu warszawskim]. Tak wyglądało przejście kanałami – ciasnymi, ciemnymi, niskimi i wypełnionymi ściekami.
Fragment muralu na ogrodzeniu stadionu Polonia.
Warszawskie kanały wykorzystywano od początku powstania do komunikacji między dzielnicami – przedzieranie się ulicami było zbyt niebezpieczne. Przenoszono nimi nie tylko meldunki, ale też broń i środki opatrunkowe. Podziemny transport był zorganizowany. Włazów strzegła żandarmeria, obowiązywały przepustki. Pod ziemią krążyły „szczury kanałowe”, kilkunastoletnie dzieci. Drobna budowa ciała ułatwiała im poruszanie się w labiryncie ciasnych korytarzy.
Kanały w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Nie było to łatwe, bo kanały nie miały płaskiego dna. Panująca w nich temperatura nie przekraczała dziesięciu stopni. Należało więc odpowiednio się ubrać. Hełmy nie były praktyczne, bo po każdym uderzeniu w ścianę rozlegał się huk, co mogło przyciągnąć uwagę wroga. Głowę należało owinąć szmatą, a na nogi włożyć solidne buty z wyciętymi czubkami, by woda mogła się przelewać. W kanałach panowała ciemność, należało więc pilnować się grupy. Kto się zgubił, mógł na zawsze w nich pozostać. I najważniejsze – trzeba było pokonać wstręt do płynących w kanałach odchodów, śliskich ścian, smrodu siarkowodoru.
Fragment muralu na ogrodzeniu stadionu Polonia.
Niemcy szybko odkryli podziemne trasy i przystąpili do przeciwdziałania. Najpierw wsypywali do włazów piasek, potem wkładali szyny tramwajowe i zalewali cementem. Gdy zorientowali się, że dołem idą ludzie, wrzucali granaty, świece dymne lub karbid, który w połączeniu z wodą wytwarzał trujący acetylen.
Kanał w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Świadkiem jednej z powstańczych akcji z wykorzystaniem kanałów był rokokowy pomnik świętego Nepomucena stojący przy ulicy Senatorskiej.
Pod koniec sierpnia żołnierze Batalionu „Czata 49” i Oddziału Specjalnego „Juliusz” mieli przejść pod ziemią na plac Bankowy, by rozbić stacjonujące tam wojska niemieckie i ułatwić obrońcom Starego Miasta przedostanie się do Śródmieścia. Pierwsza próba desantu na tyły wroga nie powiodła się – Niemcy nie dali się zaskoczyć. Kilkunastu powstańców zginęło. Ci, którzy przeżyli, kanałami wycofali się na Starówkę. Podjęta kilka godzin później druga próba przedarcia się do Śródmieścia kosztowała życie niemal trzystu obrońców Warszawy. Nieudana akcja była jedną z najtragiczniejszych powstańczych potyczek.
Większość z nas kanały kojarzy z ewakuacją powstańczych oddziałów. Po raz pierwszy użyte zostały w ten sposób 7 sierpnia na Ochocie. Pod ziemią przeszła licząca osiemdziesiąt trzy osoby grupa broniąca tzw. Reduty Wawelskiej. Trzy tygodnie później, po upadku Starego Miasta, rozpoczęto masową podziemną przeprawę na Śródmieście.
Spośród wszystkich włazów do warszawskich kanałów najbardziej znany jest ten na placu Krasińskich. To nim zeszli pod ziemię powstańcy i nieliczni cywile z pokonanej Starówki. Wyszli przy ulicy Wareckiej. Pokonanie trasy, którą na powierzchni można przemierzyć spacerem w ciągu czterdziestu kilku minut, zajęło im kilka godzin.
Zejście do kanałów. Fragment Pomnika Powstania Warszawskiego.
W ruinach Starówki pozostała ludność cywilna oraz chorzy i ranni. „Chłopak z potrzaskanymi nogami chwyta mnie za fartuch i blaga o kij, gałąź, cokolwiek, bo wtedy on sam pójdzie, da sobie radę, obiecuje, każe przysięgać, że nie za pomnę, że przyniosę. Nie, nie zapomnę. Ale nie przyniosę. Ma zgorzel w tych nogach, nie pożyje.” [M. Żeromska, Wspomnień ciąg dalszy].
Ostatnią udaną ewakuacją było przejście z Czerniakowa na Mokotów. Właz był – i wciąż jest – na ulicy Zagórnej.
Weszło do niego trzydziestu czterech żołnierzy „Parasola”. Szli siedem godzin, co rusz natykając się na zapory z piasku, które tamowały przepływ ścieków. „W niektórych miejscach ciecz sięgała po szyję. Zdarzało się, że koledzy słabli. Nikt jednak nie wpadał w panikę. W naszym batalionie było takie koleżeństwo, że wszyscy sobie pomagali. Nie zostawiliby rannego” – wspominał jeden z powstańców, Stanisław Wicherkiewicz „Zawieja”. [J.S. Majewski, T. Urzykowski, Przewodnik po powstańczej Warszawie].
„Zawieja” i jego koledzy dotarli na Mokotów, gdzie jakiś czas później w kanałach rozegrał się jeden z największych powstańczych dramatów. 24 września Niemcy przypuścili ostateczny atak na dzielnicę. Pod ziemię zeszli powstańcy i ludność cywilna – setki osób. Nad całą akcją bezskutecznie próbowali zapanować żołnierze ze Zgrupowania „Radosław”. Mimo oczywistej klęski Mokotowa Antoni Chruściel „Monter” wydał rozkaz dalszej walki. Próbował zawrócić wędrujących kanałami powstańców, co tylko pogłębiło chaos: jedni szli do przodu, drudzy się cofali. Pod ziemią działy się dantejskie sceny. Co rusz wybuchała panika, ludzie tracili orientację i godzinami błąkali się w ciemnościach, często stąpając po ciałach tych, którzy nie wytrzymali trudów marszu.
„Ewa [...] dostała ataku szału. Niesiemy ją kolejno, potykając się o trupy, plecaki i porzuconą broń. Niesamowite wycie Ewy łączy się z odgłosami innych podobnych wrzasków. Widocznie nie ona jedna... Sadzamy Ewę, okrywami ją płaszczami. Musimy dać jej odpocząć. Siedzi oparta bezwładnie o boczną ścianę kanału. Już nie wyje. Oczy ma szklane. Podnosimy się. Ona już nie daje znaku życia”. [S. Koper, Miłość w powstaniu Warszawskim].
Pamiętający powstanie właz do kanału na Mokotowie przy ulicy Belgijskiej.
Dwudziestego siódmego września około stu pięćdziesięciu utrudzonych wielogodzinnym marszem powstańców wyszło włazem przy ulicy Dworkowej, na terenach zajętych przez wroga. Pierwsi żołnierze zostali natychmiast rozstrzelani, następni – pobici, ograbieni z cennych przedmiotów i zaprowadzeni pod budynek żandarmerii, gdzie zginęli od kul SS Polizei i Schutzpolizei. Zanim pojawił się oficer Wehrmachtu z rozkazem przerwania egzekucji, śmierć poniosło stu dziewiętnastu powstańców. Tego samego dnia podobny los spotkał trzydziestoosobowy oddział, który wyszedł z kanału w okolicach ulicy Puławskiej. Żołnierze zostali zabici, mimo że obowiązywały już wówczas warunki kapitulacji.
Powstaniec w rękach wroga. Zdjęcie zrobione w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Mural na ogrodzeniu stadionu Polonii.
Egzekucję przy ulicy Dworkowej upamiętnia pomnik.
Kanałami z Mokotowa do Śródmieścia próbowało przedostać się kilka tysięcy osób. Do celu dotarło niewiele ponad osiemset. Większość na zawsze pozostała pod ziemią.
Mokotowskie kanały przeszły do historii polskiego kina. Jednym z powstańców, którym udało się przeżyć upiorną podziemną wędrówkę, był Jerzy Stefan Stawiński „Lucjan”. Swoje przeżycia opisał w opowiadaniu, które posłużyło za podstawę scenariusza filmu Andrzeja Wajdy –
Kanał. Po pokazie filmu w Cannes zagraniczni filmowcy nie mogli uwierzyć, że film oparty jest na faktach. Gratulowali Stawińskiemu niezwykłej wyobraźni i wróżyli wielką karierę w Hollywood.
Kard z filmu Kanał.
Tylko jeden powstańczy oddział zdołał ewakuować się ze Starego Miasta na Śródmieście górą, w dodatku Ogrodem Saskim, pozostającym w rękach niemieckich. Nocą z 31 sierpnia na 1 września sześćdziesięciu żołnierzy Batalionu „Zośka” zdjęło z ramienia powstańcze opaski i w zwartym szyku pomaszerowało między stanowiskami wroga w kierunku PAST-y. Pomysłodawcą tej brawurowej akcji był Andrzej Romocki „Morro”, odznaczony za nią Krzyżem Walecznych.
Grób Nieznanego Żołnierza. Ocalały fragment zburzonego przez Niemców pałacu Saskiego.
„«Morro» nakazał tym, którzy znali trochę niemiecki, aby od czasu do czasu rozmawiali w tym języku, dla zmylenia wroga. Zdobyte «panterki» i hełmy powstańców – maskowały ich bez reszty. Noc była zresztą ciemna, że oko wykol. Gęsto zadrzewiony ogród tonął w ciszy. W tej scenerii wyruszyli, i co było do przewidzenia – natknęli się na szkopskie patrole. […] Niemcy pozdrawiali chłopaków półgłośnym – Heil Hitler! Dochodziły ich urywane rozmowy po niemiecku. Szkopi wzięli powstańców za swoich żołnierzy, którzy wyruszyli właśnie do akcji. Pokazali im dogodne przejście w stronę PAST-y. […] Kiedy Niemcy się zorientowali, chłopcy byli już opodal polskiej barykady.” [B. Troński, Tędy przeszła śmierć]. Puścili się w pogoń, ale niewiele mogli zdziałać. Niestety, nie obyło się bez ofiar. Do powstańców-przebierańców otworzyli ogień powstańcy z PAST-y, którzy – nie widząc biało-czerwonych opasek – myśleli, że to niemiecki atak.
Na schodach wiodących do piwnicy budynku przy ulicy Marszałkowskiej 60 widnieje niezwykłe dzieło sztuki – narysowana węglem twarz Chrystusa i napis „Jezu, ufam Tobie”. Z prawej strony rysunku podpisał się jej twórca: „Rysował B. Pękosławski 11 września 1944 roku”. W rzeczywistości autorem wizerunku Zbawcy był żydowski artysta, profesor Perec Willenberg. W latach okupacji ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem Karol Baltazar Pękosławski i udawał niemowę, by nie zdradzić się akcentem. Podczas jednego z powstańczych bombardowań wraz z innymi mieszkańcami domu schronił się w piwnicy. To wtedy namalował wizerunek Chrystusa, który przetrwał do naszych czasów. Kamienica przy Marszałkowskiej 60 jako jedna z nielicznych w tym rejonie nie została zniszczona, kule nawet jej nie drasnęły, co więcej, znajdujące się w budynku mieszkania nie zostały splądrowane ani przez szabrowników, ani Niemców niszczących Warszawę po upadku powstania. Po wyzwoleniu wróci do nich dawni właściciele.
Dziś oryginalnego rysunku profesora Willenberga nie można zobaczyć. Piwnica jest prywatnym terenem mieszkańców kamienicy, którzy nie życzą sobie zwiedzających. Powstała więc jego kopia, którą można oglądać w Muzeum Powstania Warszawskiego.
W Muzeum Powstania Warszawskiego stoi replika amerykańskiego bombowca z drugiej wojny światowej – Liberatora B-24. Ma kilka oryginalnych części pochodzących z samolotu zestrzelonego w nocy z 14 na 15 sierpnia 1944 roku przez niemiecki myśliwiec nad Bochnią. Liberator wracał znad Warszawy, gdzie dokonał zrzutu dla powstańców. Za sterami siedział kapitan Zbigniew Szostak, jeden z najbardziej znanych polskich lotników, odznaczony orderem Virtuti Militari. Był to jego czwarty lot nad stolicę, jak się okazało – ostatni. Nikt z ośmioosobowej załogi nie przeżył.
Replika Liberatora jest hołdem dla wszystkich lotników,
którzy latali ze zrzutami dla walczącej Warszawy.
Nasi zachodni sojusznicy nie kwapili się z udzieleniem pomocy Warszawie. Na niewiele zdał się apel pilotów słynnego Dywizjonu 303, którzy próbowali przemówić do sumienia brytyjskiej Waszej Wysokości: „...nad płonącym Londynem nie brakowało polskich i angielskich lotników, czy ma ich teraz zabraknąć nad płonącą Warszawą? Czy to miasto ma zginąć w przededniu zwycięstwa, po pięciu latach tęsknoty za wolnością?”.
W nocy z 13 na 14 sierpnia w parku Skaryszewskim na Pradze
rozbił się Liberator EV 961 C ze 178. Dywizjonu Bombowego RAF.
Zginęło sześciu członków załogi. Pilot trafił do niemieckiego szpitala.
W listopadzie 1988 roku w miejscu katastrofy premier Margaret Thatcher odsłoniła pamiątkowy kamień.
Osiem lat później hołd poległym lotnikom złożyła królowa Elżbieta II.
Otrzymała wówczas fragment zniszczonego samolotu. Przekazała go ocalałemu pilotowi.
Lojalność przegrywała z polityką. Alianci nie chcieli zadzierać ze Stalinem. Pomoc Zachodu ograniczyła się więc do zrzutów ładunków broni i amunicji nad Warszawą. Było to karkołomne przedsięwzięcie, bo Warszawa znajdowała się na granicy zasięgu samolotów wylatujących z bazy w Brindisi we Włoszech, a Sowieci nie pozwolili na międzylądowanie na swoich lotniskach. Loty powszechnie uchodziły więc za samobójcze. Wyznaczono do nich polską 1586 Eskadrę do Zadań Specjalnych i dwa dywizjony: brytyjski i południowoafrykański. Lotnicy mieli dokonywać zrzutów nad lasem Kabackim i Puszczą Kampinoską. Polacy zignorowali brytyjskie rozkazy i cztery załogi poleciały wprost na Warszawę, by włączyć się do walki.
Na ulicy Jagielońskiej, tuż obok FSO, stoi głaz z tablicą z czarnego marmuru.
Upamiętnia czterech członków załogi Liberatora 871 z 31. Dywizjonu Bombowego Południowoafrykańskich Sił Powietrznych SAAF
poległych 15 sierpnia 1944 roku.
Zrzuty nie zawsze trafiały do powstańców. Często wpadały w ręce wroga lub spadały na ziemię niczyją. Wtedy Niemcy natychmiast interweniowali. Kierowali w to miejsce światła reflektorów i przystępowali do ostrzału. Trzech powstańców zginęło podczas próby zdjęcia zasobnika, który wylądował na kopule kościoła pw. świętego Aleksandra na placu Trzech Krzyży.
Na Woli, w pobliżu cmentarza prawosławnego, 15 sierpnia rozbił się brytyjski
Halifax Mk II JN 926 ze 148. Dywizjonu Bombowego Royal Air Force.
Czterech członków załogi zginęło, przeżyli pilot, nawigator i bombardier.
Zdarzało się też, że dostarczana broń była bezużyteczna. „«Jaroń» rozkazał ustawić piata. [...] Witek wsadził w lufę pocisk podobny do miny. Marian celował uważnie, spokojnie. Jeden z czołgów znalazł się na muszce jak obraz na ekranie. Marian nacisnął spust, pocisk padł obok czołgu, ale nie wybuchł. Witek szybko wpakował do lufy drugi pocisk... znowu niewypał. Poleciał trzeci pocisk. Pacnął gdzieś pod kołami i nic. Chłopcy zdenerwowali się. «Jaroń» obejrzał następny pocisk i ze złością cisnął go w kąt. Pociski nie miały zapalników. Alianci oddzielnie zrzucali z samolotów paki z amunicją, a oddzielnie zapalniki. Żołnierze stali bezradni i rozgoryczeni.” [B. Troński, Tędy przeszła śmierć].
Osiemnastego września z pomocą Warszawie przyszli (a raczej przylecieli) Amerykanie, którzy wymusili na Stalinie zgodę na lądowanie na sowieckich lotniskach. Nad stolicę dotarło sto osiem latających fortec B-17 osłanianych przez sześćdziesiąt cztery myśliwce P-51 Mustang. Na niewiele się to zdało, bo powstanie było już o krok od kapitulacji, a w ręce powstańców trafiło tylko dwadzieścia procent zaopatrzenia. „To niemożliwe! Nie chce się wierzyć, a jednak to prawda. Gołym okiem widać, że duża część kolorowych spadochronów jest znoszona przez wiatr w stronę pozycji wroga. Serce ściska się z żalu, gdy widzimy, ile tej oczekiwanej pomocy wpada w szwabskie łapy.” [L. Hałko, Kotwica herbem wybranym].
Na Ochocie, w pobliżu ronda Zesłańców Syberyjskich, 15 sierpnia Niemcy zestrzelili
Liberator Ew 264 ze 178. Dywizjonu Bombowego Royal Air Force.
Zginęło siedmiu członków załogi.
Mniej więcej w tym samym czasie nad Warszawą zaczęły się pojawiać sowieckie kukuruźniki. W odróżnieniu od Aliantów, ich załogi nie używały spadochronów. „Skrzynie z amunicją i worki z sucharami zrzucają bezpośrednio z samolotów, lecących bardzo nisko. Nasi chłopcy już nie wybiegają z entuzjazmem na ulice szukać zrzutów, grozi to bowiem niezbyt zaszczytną śmiercią. Podobno kogoś zabili workiem z sucharami, a dwóch jest ciężko poturbowanych”. [L. Hałko, Kotwica herbem wybranym].
Tablica poświęcona poleglym lotnikom (obok Pomnika Powstania Warszawskiego na placu Krasińskich).
Chyba pierwszą znaną ofiarą powstania warszawskiego była Krystyna Krahelska. Jej twarz nie jest obca warszawiakom (i zapewne większości Polaków). Dziewczyna użyczyła jej bowiem warszawskiej Syrenie – symbolowi miasta.
Rzeźbiarce Ludwice Nitschowej spodobała się Krystyna, wówczas studentka Uniwersytetu Warszawskiego, która „chodziła ulicami Warszawy prosta, wysoka. Jaśniała uśmiechem wewnętrznej, młodzieńczej radości i siły, gotowa na wszystko co uczciwe, sprawiedliwe i piękne”. Ta nie od razu zgodziła się pozować, a gdy już się zdecydowała, ukrywała to przed przyjaciółmi. Czuła się skrępowana i pewnie dlatego rzeźbiarka nieco zmieniła jej rysy: „twarz Syreny warszawskiej jest twarzą Krystyny zmonumentalizowaną, aby nie było tak łatwo rozpoznać Krysię…”
Pomnik został odsłonięty 29 czerwca 1939 roku przez prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego. Dwa miesiące później wybuchła druga wojna światowa. Krystyna zaangażowała się w walkę; była łączniczką, kurierką i sanitariuszką. Przyjęła pseudonim „Danuta” i złożyła przysięgę w Związku Walki Zbrojnej. Na początku 1943 roku napisała słowa i skomponowała melodię marszu Hej, chłopcy, bagnet na broń!, który wprawdzie powstał dla harcerzy z organizacji bojowej „Baszta”, ale z czasem stał się najpopularniejszą piosenką Polski Walczącej.
Hej, chłopcy, bagnet na broń!
Długa droga, daleka, przed nami,
Mocne serca, a w ręku karabin,
Granaty w dłoniach i bagnet na broni.
Jasny świt się roztoczy, wiatr owieje nam oczy
I odetchnąć da płucom, i rozgorzeć da krwi
I piosenkę jak tęcze nad ziemią roztoczy
W równym rytmie marsza raz, dwa, trzy.
Hej, chłopcy, bagnet na broń!
Długa droga, daleka, przed nami trud i znój,
Po zwycięstwo my młodzi idziemy na boj,
Granaty w dłoniach i bagnet na broni.
W czasie powstania Krystyna była sanitariuszką. Zginęła 2 sierpnia na Polu Mokotowskim, opatrując rannego powstańca. Niemiecki strzelec wyborowy trafił ją w klatkę piersiową. Koledzy chcieli ją ratować, co jeden z nich, Zbigniew Wrześniowski „Wrzos”, przypłacił życiem.
Legenda głosi, że w tym samym czasie, gdy pociski raniły Krystynę, inne przestrzeliły rzeźbę Syreny, która zresztą przetrwała powstanie tylko lekko uszkodzona.
W czwartym dniu powstania zginął najbardziej znany poeta pokolenia Kolumbów, Krzysztof Kamil Baczyński „Krzyś”. Niewiele brakowało, a w ogóle nie brałby udziału w walkach. Nie był urodzonym żołnierzem. Wrażliwy artysta, drobny i szczupły, w dodatku cierpiący na astmę, słabo radził sobie z karabinem. Mimo to wzorem kolegów z liceum im. Stefana Batorego wstąpił do Szarych Szeregów. W lipcu 1943 roku mianowano go sekcyjnym w II Plutonie „Alek” 2 Kompanii „Rudy” Batalionu „Zośka”, jednak ze względu na „małą przydatność w warunkach polowych” został z tej funkcji zwolniony. Koledzy radzili mu, żeby „pisał wiersze, a nie bawił się w wojsko”, bo „wojna nie jest dla takich jak on”. Baczyński obraził się na nich i przeszedł do „Parasola”, gdzie objął stanowisko zastępcy dowódcy plutonu.
Mural poświęcony Baczyńskiemu w Muzeum Powstania Warszawskiego.
O jego powstańczych losach przesądził chaos organizacyjny, panujący tuż przed godziną „W”. „Krzyś” nie dotarł na miejsce zbiórki swojego oddziału walczącego na Woli. Dołączył do powstańców na placu Teatralnym. Zginął 4 sierpnia w pałacu Blanka od kuli niemieckiego snajpera siedzącego na dachu Teatru Wielkiego. Baczyński „był nieostrożny i wychylił się z okna, chociaż wiedział, że budynek jest pod ostrzałem”. Koledzy pochowali go na dziedzińcu pałacu Jabłonowskich, przedwojennego ratusza. W styczniu 1947 roku zwłoki Baczyńskiego przeniesiono na Wojskowe Powązki, gdzie spoczął wraz z żoną Barbarą, śmiertelnie ranną w Śródmieściu.
Pałac Blanka. Po lewej stronie tablica upamiętniająca śmierć Baczyńskiego.
Tymczasowy grób poety na dziedzińcu pałacu Jabłonowskich.
Krzysztof poznał Basię Drapczyńską 1 grudnia 1941 roku, a cztery dni później poprosił ją o rękę. Ślub wzięli w czerwcu następnego roku w kościele na Solcu. Chociaż nikt nie powiadomił Basi o śmierci męża, ona przeczuwała, że zginął. I sama też nie chciała już żyć. Szukała śmierci, nie schodziła do piwnicy, gdy wokół świstały kule. 26 sierpnia odłamek szkła trafił ją w głowę. Pięć dni później zmarła. W ręku trzymała tomik wierszy męża i jego dyplom z podchorążówki.
Grób Krzysztofa Kamila i Barbary Baczyńskich – między kwaterami „Zośki” i „Parasola”.
Kilka dni po śmierci Baczyńskiego poległ Antoni Godlewski, legendarny „Antek Rozpylacz”, żołnierz Batalionu „Sokół”. Pseudonim zawdzięczał pistoletowi maszynowemu sten, którego był szczęśliwym posiadaczem. Zginął podczas próby zdobycia „Cafe Cristal” na rogu Alej Jerozolimskich i ulicy Brackiej. Seria z karabinu przeszyła go na wylot. Jego ciało spod ognia wyciągnęła narzeczona, łączniczka Janina Grzybowska „Nina”. Następnego dnia „Antek Rozpylacz” został uroczyście pochowany na podwórzu kamienicy przy Brackiej 5.
Jego pogrzeb został uwieczniony na zdjęciu i opisany w „Biuletynie Informacyjnym” z 13 sierpnia. Poświęcono mu też kilka innych artykułów w prasie powstańczej. Po wojnie ciało Antoniego Godlewskiego przeniesiono na Powązki. W miejscu jego tymczasowego pochówku, na murze kamienicy przy ulicy Brackiej, wciąż widnieje napis wykonany w 1945 roku ręką jego matki: „«Antek Rozpylacz» został pochowany na Cmentarzu Wojskowym”. Przetrwał, zabezpieczony szklaną taflą, dzięki mieszkańcom posesji. W 48. rocznicę śmierci Antka na podwórku pojawił się symboliczny szaniec z granitowej kostki, upamiętniający nazwiska jego kolegów-powstańców.
W czym tkwi fenomen „Antka Rozpylacza”? Walczył krótko, wsławił się zabiciem kilku „gołębiarzy”, niemieckich strzelców wyborowych. Takich jak on zapewne było wielu, a odeszli jako żołnierze nieznani. Dlaczego więc Antek stał się postacią legendarną? Bo „...był narwany, odważny, wesoły, pogodny, roześmiany, kontaktowy i lgnęły do niego i dziewczyny, i chłopaki”, a ponadto był „...bardzo, bardzo przystojny. Przystojny był nieprawdopodobnie.”
Nie wiemy, jaki był i jak wyglądał powstaniec, którego krew wsiąkła w marmurową posadzkę klatki schodowej willi architekta Bohdana Pniewskiego, dziś siedziby Muzeum Ziemi. Napis na tablicy pamiątkowej głosi, że był „nieznany”.
W pierwszych dniach sierpnia willę zajęli żołnierze Kompanii „Reda” Batalionu „Miłosz”. Opanowali rejon ulicy Książęcej i alei Na Skarpie, teren niezwykle ważny, bo zapewniał łączność między południowym Śródmieściem a Czerniakowem. We wrześniu willi bronił pluton „Torpeda” z Batalionu „Miotła”. Walki były zacięte. Jeden z powstańców ostrzeliwał pociskami piata atakujące od strony Sejmu niemieckie czołgi. Według relacji uczestniczącego w walkach Romana Staniewskiego „Stanisława Kwiatkowskiego”: „… pojedynek z czołgami […] miał przebieg dramatyczny ponieważ od strzału artyleryjskiego jednego z czołgów, ranny został jeden z piacistów. Pocisk trafił w gruzy, a odłamek trafił celowniczego w okolice nerek. Ponieważ piata obsługiwało do strzału dwóch żołnierzy, to w zaistniałej sytuacji wycofano piata, a rannego piacistę położono [...] w okolicach śmietnika za domem architekta Pniewskiego, które to miejsce wydawało się w tej chwili najbezpieczniejsze.” [materiały informacyjne Muzeum Ziemi].
Nie wiemy, czy to ślady rannego piacisty przetrwały do dziś na posadzce willi, niemniej są niezwykłym i jedynym w swoim rodzaju miejscem pamięci z czasów walk o Warszawę. Nad nimi umieszczono fragment wiersza Krzysztofa Kamila Baczyńskiego:
Oto jest chwila bez imienia
wypalona w czasie jak w hymnie
Nitka krwi jak struna – za wozem
Wypisuje na bruku swe imię...
W powstaniu ramię w ramię z Polakami walczyli Żydzi, Słowacy, Czesi, Gruzini, Francuzi i Brytyjczycy, byli też Serb i Holender.
Pomnik 535 Plutonu AK „Słowaków” na Czerniakowie. Wchodził w skład Zgrupowania „Kryska”.
Służyli w nim również Polacy, Węgrzy, Gruzini, Ukrainiec i Czech.
Powstanie miało też czarnoskórego wojownika. Był nim Nigeryjczyk August Agbola O’Brown „Ali”. Po Polski przyjechał w 1922 roku, zamieszkał w Warszawie przy ulicy Złotej. Ożenił się z Polką i miał dwóch synów. Zarabiał jako perkusista jazzowy. Grał w najlepszych warszawskich lokalach rozrywkowych. W 1941 roku wstąpił do Związku Walki Zbrojnej. W czasie powstania walczył w Śródmieściu w Batalionie „Iwo”. Po wojnie wyjechał do Wielkiej Brytanii.
„Ali” Karola Radziszewskiego w doborowym towarzystwie w Muzeum Warszawy.
W 75. rocznicę wybuchu powstania w pasażu Wiecha stanął obelisk upamiętniający jego udział w walkach. Jest inicjatywą Fundacji „Wolność i Pokój”, która na swojej stronie internetowej napisała: „Z zachowanych wspomnień wynika, że Ali był szanowanym, lubianym i niezwykle życzliwym mieszkańcem Warszawy, a w chwili dramatycznej próby nie zawahał się wstąpić w szeregi wojska polskiego, aby walczyć o wolność swojej nowej ojczyzny”.
Rozdział o bohaterach znanych i nieznanych rozpoczęła Krystyna Krahelska, zakończy go również kobieta, tyle że znacznie mniej od niej sławna, Ewa Faryaszewska „Ewa”.
Przed wybuchem powstania wierzono, że potrwa ono kilka dni, a Warszawa przetrwa nienaruszona. Wydawała się tak bezpiecznym miejscem, że z miast, miasteczek i ziemiańskich dworów zwożono tu cenne obrazy, grafiki, meble, sztućce, porcelanę, a prowincjonalne biblioteki i prywatni bibliofile przysyłali swoje książki. Walki w stolicy potrwały znacznie dłużej niż się spodziewano. Po ich zakończeniu Niemcy zniszczyli miasto – większość warszawskich i zgromadzonych tu dzieł sztuki z innych rejonów Polski przepadła.
Zniszczone Stare Miasto. Zdjęcie Ewy Faryaszewskiej „Ewy”.
W czasie walk działali ludzie, którzy starali się uchronić zabytki od zagłady. Jedną z nich była właśnie Ewa Faryaszewska, studentka Akademii Sztuk Pięknych, łączniczka Batalionu „Wigry”. Wraz z kolegą, Leszkiem Świderskim, współpracowała z Zygmuntem Miechowskim „Kustoszem”, wyznaczonym do opieki nad zbiorami Muzeum Dawnej Warszawy. W sierpniu 1944 roku wszyscy troje znaleźli się na Starówce. Cenne zbiory z muzeum, kościołów i prywatnych mieszkań znosili do piwnicy kamienicy Baryczkowskiej na Rynku Starego Miasta. Tam obrazy, rzeźby i inne dzieła sztuki segregowali, podpisywali i zabezpieczali od wody i ognia. „Ewa” pisała też ulotki, w których instruowała mieszkańców Starówki, jak ratować ich własne wartościowe rodzinne pamiątki.
Ewa Faryaszewska.
Ewa Faryaszewska była też powstańczą dokumentalistką. Na samym początku walk przypadkowo stała się posiadaczką aparatu fotograficznego z kolorową kliszą. Utrwalała nim ginącą Warszawę: zburzone budynku na Rynku Nowego Miasta, ruiny kościoła pw. świętego Jacka czy staromiejskich uliczek. Kilka z nich zamieściłam w tekście. 28 sierpnia Ewa i Leszek zostali ciężko ranni, tego samego dnia zmarli. Zygmunt Miechowski zginął 25 września w czasie walk przy gmachu Politechniki Warszawskiej.
Na warszawskim Starym Mieście, pod Barbakanem stoi pomnik Małego Powstańca. Kilkuletni chłopaczek w za dużych butach i hełmie opadającym na oczy trzyma karabin. W tle, na murach obronnych Warszawy, widnieje tablica, na której – niczym w szkolnym zeszycie – okrągłymi, dziecięcymi literami wyryto fragment piosenki:
Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój,
Za każdy kamień Twój, Stolico, damy krew!
Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój,
Gdy padnie rozkaz Twój, poniesiem wrogom gniew!
Warszawskie dzieci nie walczyły z bronią w ręku. Brały udział powstaniu przede wszystkim jako listonosze Harcerskiej Poczty Polowej. Przenosiły listy pisane przez cywilnych mieszkańców walczącej Warszawy.
Warszawiacy nie znali godziny wybuchu powstania. Kiedy o siedemnastej rozległy się strzały, wracali z pracy, ze sklepu, od znajomych. Nie wszystkim udało się dotrzeć do domów. Odcięci od najbliższych, niepokoili się o ich losy. Już w drugim dniu powstania harcmistrz Kazimierz Grenda „Granica” wpadł więc na pomysł zorganizowania poczty obsługującej ludność cywilną. Początkowo Harcerska Poczta Polowa obejmowała jedynie południowe Śródmieście, ale już 6 sierpnia działały cztery oddziały pocztowe. Na ścianach domów, w bramach, na płotach zawisły skrzynki z orłem i harcerską lilijką. Warszawiacy wrzucali do nich kartki z informacjami, że żyją, i pytaniami o losy najbliższych.
Tablica upamiętniająca siedzibę Harcerskiej Poczty Polowej przy ulicy Wilczej 35/41.
Harcerze starali się, by ich poczta była instytucją z prawdziwego zdarzenia. Każdy list miał naklejony znaczek, był ostemplowany i musiał być napisany zgodnie z pocztowym regulaminem, który brzmiał:
1. Nie pisać zbyt częstych listów. Poczta znajduje po 10 i 15 listów dziennie pisanych przez tę samą osobę!
2. Listy pisać wyraźnie – nie na świstkach papieru!
3. List nie może przekraczać 25 słów.
4. Poczta podlega cenzurze wojskowej.
Zdjęcia zrobione w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Listy cenzurowano, by ktoś, nawet przypadkiem, nie zdradził powstańczych tajemnic. Wszystko, co budziło wątpliwości, zamazywano. Niektóre listy nie docierały do adresatów. Był wśród nich list napisany po chińsku. Nikt nie potrafił go przeczytać, a mógł zawierać zaszyfrowane wiadomości.
Organizacją poczty zajmowali się starsi harcerze, roznoszeniem listów – najmłodsi członkowie Szarych Szeregów, kilkunastoletni Zawiszacy. „Ubrani w niekompletne harcerskie mundurki, z lilijką na powstańczej opasce, z przewieszonymi przez ramię pokaźnymi torbami, pełnymi przesyłek, witani byli jak zwiastun dobrej nadziei.” [za: S. Koper, Miłość w powstaniu warszawskim].
Park Harcerskiej Poczty Polowej Powstania Warszawskiego na Bielanach. Fragment muralu nad trasą AK.
Codziennie przedzierali się przez ogarnięte walkami ulice Warszawy, biegali między barykadami, przeprawiali się kanałami lub połączonymi piwnicami zrujnowanych kamienic. Wykazywali się odwagą i sprytem. Mimo panującego w mieście chaosu listy docierały w ciągu jednego lub dwóch dni. W sumie Zawiszacy przenieśli około dwustu tysięcy listów. Niektórzy swoją misję przypłacili życiem. Wśród poległych był trzynastoletni Bolesław Jan Gepner „Jasnotek”. Zginął 30 sierpnia 1944 roku u zbiegu ulic Lwowskiej i Koszykowej. Została po nim przestrzelona koszula, zdjęcie wykonane w szpitalu na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej i nadany pośmiertnie Krzyż „Za zasługi dla ZHP” z rozetą i mieczami.
Zdjęcia zrobione w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Pomnik poświęcony dzieciom, które straciły życie podczas powstania warszawskiego w Parku Harcerskiej Poczty Polowej.
Na pomniku jest zdjęcie klęczącej dziewczynki autorstwa Sylwestra Brauna „Krisa”.
Warszawskie dzieci, doskonale znające topografię miasta, były też łącznikami. Biegały z miejsca na miejsce i przenosiły powstańcze meldunki. Do Zgromadzenia „Sokół” zgłosili się dwaj chłopcy: trzynastoletni Zenon Borkowki „Miki”, później przyboczny łącznik słynnego „Antka Rozpylacza”, i jego niewiele starszy brat Paweł „Cwaniak”. „Miki” wsławił się brawurową akcją. Uzbrojony jedynie w białą flagę udał się z propozycją zawieszenia broni do niemieckiej załogi stacjonującej w Banku Gospodarstwa Krajowego. Jego misja mogła być ostatnią, gdyż Niemcy mieli zwyczaj strzelać do powstańczych wysłanników. „Miki” przeżył, a nawet zyskał nowy pseudonim „Miki Bandyta”. Tak bowiem – „ty bandyto!” – byli uprzejmi zwracać się do trzynastolatka niemieccy żołnierze. Odwagi nie brakowało też „Cwaniakowi”. Na ochotnika wziął udział w akcji wysadzania niemieckiego bunkra. Chłopcy przeżyli powstanie. Po wojnie okazało się, że obaj – naprawdę Zalman i Peretz Hochmanowie – byli uciekinierami z warszawskiego getta. Peretz swoje wojenne dzieciństwo opisał w książce Mieć odwagę, by żyć.
Pomnik najmłodszych żołnierzy powstania warszawskiego przed kościołem pw. Stanisława Kostki na Żoliborzu.
Na ulicy Wilanowskiej na Czerniakowie jest mural poświęcony powstańczym dzieciom. Uśmiechnięta dziewczynka z kokardą we włosach i opaską z krzyżem na ramieniu (na zdjęciu z lewej strony, nieco przysłonięta przez liście) to najmłodsza sanitariuszka, Różyczka Goździewska. Pomagała w powstańczym szpitalu polowym Kompanii „Koszta” działającym w kamienicy przy ulicy Moniuszki. Starsza siostra Róży wspominała: „Miała osiem lat, gdy w czasie powstania wyszłyśmy z palącego się domu przy ul. Kredytowej 16. Doszłyśmy do ul. Moniuszki 9/11. W piwnicach tego budynku mieścił się powstańczy szpital. Róża była zawsze bardzo uparta – koniecznie chciała pomagać w szpitalu. I pomagała. Na przykład podawała rannym wodę, odganiała muchy, które były prawdziwą plagą… I przywoływała uśmiech na twarzach.” [http://www.szpitale1944.pl/i/836,roza-maria-gozdziewska]. Różyczka przeżyła wojnę.
Twórcy muralu, malując postać dziewczynki,
wykorzystali zdjęcie Eugeniusza Lokajskiego „Broka”.
Dwudziestego września 1944 roku przy ulicy Wilanowskiej poległ najmłodszy – niespełna dwunastoletni – powstaniec odznaczony Krzyżem Walecznych, Witold Modelski „Warszawiak”.
Zdjęcie zrobione w Muzeum Powstania Warszawskiego.
„Mieszkał z matką, pielęgniarką, w domu przy ulicy Leszno, niedaleko kino-teatru «Femina»” (ul. Leszno 35), naprzeciw kościoła Matki Boskiej. Ojciec, ukrywający się oficer WP, walczył w tym czasie w partyzantce. W chwili nacierania Niemców od strony Woli, chłopiec w najbardziej prozaiczny sposób «prysnął» pani Jadwidze i… «spłynął» wraz z wycofującymi się oddziałami na Starówkę. Przytulił go do 2. „Szturmowej” jej dowódca [por. „Wrona” – Antoni Zawojski] i w tej kompanii pozostał, dzieląc z nią szlak bojowy. Był sprytny, lubiany…” [Z. Wróblewski, Pod komendą „Gozdawy”].
Był też odważny. Gdy żaden łącznik nie chciał biec z meldunkiem, on zgłaszał się na ochotnika. Za tę odwagę otrzymał Krzyż Walecznych: mimo silnego ostrzału zdołał przedostać się Świętojerską do saperów po ładunek wybuchowy niezbędny do obrony reduty Bank Polski. Chociaż niewielkiego wzrostu, wyglądał jak prawdziwy żołnierz: miał hełm, mundur i granat zatknięty za pasem. To jego postać zainspirowała Jerzego Jarnuszkiewicza, twórcę pomnika Małego Powstańca na Starym Mieście.
„Warszawiak” jest patronem Sali Małego Powstańca w Muzeum Powstania Warszawskiego, miejsca, gdzie najmłodsi goście muzeum poznają wojenne historie.
Na początku sierpnia powstańczy reporter Stanisław Bala „Giza” przedzierał się przez ulicę Bracką.
W opustoszałym sklepie z zabawkami znalazł samotnego pluszowego misia.
Zabrał go i od tej chwili byli nierozłączni.
Miś, zwany Piatem, towarzyszył „Gizie” w czasie walk, w niewoli i na emigracji w Kalifornii.
W drugiej połowie sierpnia na Powiślu powstał teatrzyk Kukiełki pod barykadą.
Aktorzy grali komediowe przedstawie, którego tematem była walka z Niemcami.
Wśród widzów byli dorośli i dzieci.
Rozdział o najmłodszych uczestnikach powstania warszawskiego rozpoczęłam fragmentem piosenki Warszawskie dzieci. Zakończę go dwiema zwrotkami niepublikowanego wiersza autorstwa mojego niestety nieżyjącego już kolegi z pracy, A.M.
Jak go tu trafić, małego?
A jednak upadł… nie żyje!
Nie zrobił przecież nic złego,
Czyje to dziecko, czyje?
Został po nim pomniczek
malutkie pomniczątko…
Żołnierz, co nie znał śmierci
Wielki „wojak-dzieciątko”.
„Wojak-dzieciątko” na budynku Szkoły Podstawowej nr 32 z Oddziałami Integracyjnymi im. Małego Powstańca.
W czasie powstania warszawskiego zawarto dwieście pięćdziesiąt sześć małżeństw. To dane oficjalne. Zapewne było ich znacznie więcej, bo nie wszystkie były rejestrowane. Znaczy to, że codziennie na ślubnym kobiercu stawało kilka powstańczych par. By nieco ukrócić ten proceder, 18 sierpnia Antoni Chruściel „Monter” wydał rozkaz, zgodnie z którym warunkiem zawarcia małżeństwa była zgoda Szefostwa Duszpasterstwa Komendy Okręgu. Rozkaz rozkazem – życie życiem. Młodzi nie mieli na co czekać, bo za każdym rogiem czaiła się śmierć. A kapelani byli wyrozumiali.
Powstańczy mural na Ochocie.
Największe powodzenie u dziewczyn mieli powstańcy ze Zgrupowania „Radosław”, bo byli najlepiej uzbrojeni. Ceremonie nie trwały długo i często odbywały się nie w kościele, lecz w piwnicach czy prywatnych mieszkaniach. Za obrączki służyły kółka do zawieszania firanek lub wygięte druciki. Najlepszym prezentem ślubnym było zwolnienie ze służby na najbliższą noc, choć zdarzały się bardziej oryginalne prezenty, jak wanna pełna czystej, ciepłej wody. Śluby przeplatały się z pogrzebami. Niejedna młoda żona po kilku dniach zostawała wdową. A niektórzy swoich ślubów nie doczekali.
Pod gruzami tego budynku polegli:
łączniczka Kazimiera Chochla „Kaja” lat 16
kapral Kazimierz Sochański „Rad” lat 19
harcerze – żołnierze Batalionu AK „Parasol"
Po wojnie na warszawskich Bielanach wyrosło osiedle mieszkaniowe, nazywane dziś – od nazwiska jego projektantów – Piechotkowem. Ci projektanci to Maria i Kazimierz Piechotkowie. Poznali się na tajnych zajęciach Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej. Ona był studentką, on działał na Wydziale Legalizacji i Techniki Oddziału II Komendy Głównej AK. Zajmował się podrabianiem wszelkiego rodzaju dokumentów dla żołnierzy polskiego wywiadu i kurierów.
Mural Marii i Kazimierza Piechotków na bielańskim osiedlu, które zaprojektowali.
Kazimierz przed godziną „W” dołączył do Batalionu „Pięść”. Maria nie działała w konspiracji, ale tuż po wybuchu walk spotkała znajomego, Jerzego Brauna „Kulczyckiego”, i została jego łączniczką „Marianną”. Młodzi odnaleźli się po miesiącu walk w Śródmieściu i postanowili wziąć ślub. Decyzję podjęli dość spontanicznie. Kazimierz właśnie wyszedł z kanałów i rzekł do Marii: „Słuchaj, to jest jedyny moment, żebyśmy się pobrali, bo ja mam nareszcie całe spodnie”. Maria wystąpiła w kretonowej kwiecistej sukience, w której zastało ją powstanie, i przydużych, pożyczonych butach. Obrączek nie mieli.
Uroczystość odbyła się 30 sierpnia w na wpół zburzonym, a dziś już nieistniejącym, kościele pw. Dzieciątka Jezus przy ulicy Moniuszki. Po latach pani Maria wspominała: „Ulica była rozwalona, do kościoła wchodziło się po desce przez okno, bo drzwi były zasypane gruzem. […] Ślub dawał nam ksiądz Biblia kapelan Powstania Warszawskiego”. Wesele odbyło się w sali operacyjnej w gmachu PKO, bo akurat tam akurat stacjonował oddział pana młodego. W prezencie ślubnym dostali puszkę sardynek. [Materiały informacyjne ze spotkania z Panią Marią w MPW].
Po wojnie państwo Piechotkowie włączyli się w odbudowę stolicy. Współpracując z profesorem Janem Zachwatowiczem, nadali nowy kształt zburzonej w powstaniu katedrze pw. świętego Jana Chrzciciela. Potem projektowali osiedla mieszkaniowe na Bielanach, gdzie – jako pierwsi – zastosowali lufciki w oknach.
Odbudowna katedra.
Maria i Kazimierz wzięli ślub bez obrączek i nigdy ich nie kupili, ale przeżyli razem sześćdziesiąt sześć szczęśliwych lat. Doczekali się dwóch synów, również architektów. Pan Kazimierz zmarł w 2010 roku, a pani Maria niedawno obchodziła dziewięćdziesiąte dziewiąte urodziny.
Mało kto, przechodząc ulicą Wilczą, zdaje sobie sprawę, że pod numerem 9, za ogromnymi drzwiami kryje się niepozorna kaplica prowadzona przez siostry franciszkanki. Siódmego września 1944 roku w tej kaplicy ślub wziął Zdzisław Jeziorański „Jan Nowak”, czyli sławny kurier z Warszawy. Szczęśliwą wybranką była łączniczka Jadwiga Wolska „Greta”.
Zdzisław Jeziorański i Jadwiga Wolska.
Poznali się w mieszkaniu na górnym Mokotowie, gdzie „Greta” miała przekazać Jeziorańskiemu dokumenty. Szczupła, zgrabna dziewczyna, przypominająca nieco aktorkę, której imię wybrała na swój pseudonim, spodobała się kurierowi. Wbrew zasadom konspiracji postanowił poznać ją bliżej. Początkowo dziewczyna nie była zbyt chętna, ale... krew nie woda. Po kilku tygodniach znajomości zaręczyli się. By przypieczętować decyzję o ślubie, wymienili się zegarkami. Jeziorański ofiarował „Grecie” swoją omegę, a sam dostał mały damski zegareczek, własność „Juli”, starszej siostry „Grety” poległej w połowie sierpnia na ulicy Lwowskiej. Początkowo planowali pobrać się po zakończeniu powstania, jednak strach przed nagłą śmiercią i obawa, że za jakiś czas w Warszawie może zabraknąć księży i kościołów sprawiły, że postanowili nie czekać.
Tu brali ślub „Jan Nowak” i „Greta”.
Greta puszkę konserw wymieniła na dwa miedziane krążki, które miały służyć im za obrączki. Jeziorański zadbał o kwiaty dla panny młodej – petunie. Wypatrzył je na balkonie jednej z kamienic na Wilczej. W piwnicy budynku odszukał ich właściciela. Ten, nieco zdumiony, pozwolił je zerwać.
Kamienica na ulicy Wilczej.
„Greta” i „Nowak” do ołtarza szli otoczeni tłumem gapiów ciekawych ślubu słynnego kuriera. Po latach Jeziorański wspominał: „Kaplica była pełna. Niemcy siedzieli trzysta metrów dalej w Alejach Ujazdowskich. Szliśmy do ołtarza po podłodze zasłanej potłuczonym szkłem, które łamało się z trzaskiem pod nogami. W oknach kaplicy nie pozostał ani jeden witraż. Ksiądz śpieszył się na pogrzeb i ceremonia nie trwała dłużej niż siedem minut.” [za: S. Koper, Miłość w powstaniu warszawskim].
Pomnik Zdzisława Jeziorańskigo w parku na Czerniakowie.
Pod koniec uroczystości zamiast marszu Mendelssohna rozległ się ryk „krowy” (niemieckiej wyrzutni rakietowej). Nowożeńcy prosto z kaplicy udali się na grób „Juli”, a potem na skromne przyjęcie, na którym podano puszkę konserw, dwie puszki sardynek i butelkę wina. Tak rozpoczęło się wspólne życie państwa Jeziorańskich. Choć sądzili, że nie potrwała ono dłużej niż kilka tygodni, przeżyli razem pięćdziesiąt pięć lat – tak chropowatych jak usłana kawałkami witraży posadzka, po której szli do ołtarza.
Było ich troje. Jadwiga Cholewianka „Giga”, jej narzeczony Wincenty Rankowski „Wicek” i ten trzeci – Edward Łopatecki „Młodzik”. „Giga” była piękną dziewczyną. „...na przekór żołnierskim mundurom koleżanek chodziła w lekkiej sukience i bardzo jej było z tym do twarzy”. „Wicek” ocalił jej życie, a potem ona wyciągnęła go spod kul.
Zdjęcia „Gigi”, „Wicka” i „Młodzika” znalazłam w książce L. Hałki, Kotwica herbem wybranym,
ale nie są wystarczająco dobrej jakości, bym mogła je zamieścić w tekście.
Dlatego daję galerię podwstańczych zdjęć z ogrodu w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Może na którymś są bohaterowie mojej opowieści.
Później „Giga” poznała „Młodzika”, którego pielęgnowała w powstańczym szpitalu. Zakochali się w sobie. Dwóch kolegów z jednego oddziału i dziewczyna. Wszyscy troje walczyli na Starówce, kanałami dotarli na Śródmieście. Jadwiga, zaręczona z „Wickiem”, pozostała mu wierna. Pobrali się w dzień po kapitulacji Warszawy w podziemiach sklepu braci Jabłkowskich. „Tam czekał już ksiądz […], czekała «Giga», panna młoda – śliczna jak zawsze i jak zawsze w cywilnej sukience. Czekał «Wojtek» i brat «Wicka», «Ryś», który na tę okoliczność przykuśtykał o laskach ze szpitala zza Alej Jerozolimskich. Był «Karolak» dowódca plutonu...” [S. Koper, Miłość w powstaniu warszawskim]. Zabrakło „Młodzika” – na ślub ukochanej nie poszedł. Ale ich losy jeszcze raz się splotły.
Sklep braci Jabłkowskich.
Po kapitulacji stolicy wszyscy troje trafili do niemieckich obozów. Rankowscy wrócili do Polski, zamieszkali w Warszawie. Edward Łopatecki zaciągnął się do marynarki. „Podróże po świecie miały przynieść mu zapomnienie”. Widocznie ukojenia nie znalazł, bo do Polski wrócił i... został zakonnikiem. Wstąpił do kamedułów na krakowskich Bielanach. A potem, niczym w filmie, nastąpił niespodziewany zwrot akcji. Wiosną 1950 roku Wincenty Rankowski pojechał w podróż służbową na Mazury. I tam zginął, przez pomyłkę zastrzelony przez „żołnierzy wyklętych”. Jadwiga została wdową. Łopatecki pojął wówczas, że życie zakonne nie jest mu pisane. Zrzucił habit i przyjechał do powstańczej ukochanej. Przeżyli razem prawie pół wieku.
Dwudziestego września 2019 roku, niemalże w siedemdziesiątą piątą rocznicę swojego ślubu, zmarła najsławniejsza powstańcza panna młoda, sanitariuszka Alicja Treutler-Biega „Jarmuż”. 13 sierpnia 1944 roku wyszła za mąż za Bolesława Biegę „Pałąka”, dowódcę plutonu w Batalionie „Kiliński”.
Zdjęcie ślubne Alicji i Bolesława Biegów w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Kilka dni wcześniej Bolesław został ranny w rękę. Trafił do polowego szpitala działającego w piwnicy domu przy ulicy Moniuszki. Rannego chłopaka odwiedzała Alicja. Widać robiła to często, bo pewnego dnia przełożony „Pałąka” stwierdził: „A może byście się pobrali? Póki jeszcze żyjemy”. Organizacją ślubu zajęli się koledzy rannego. Zawiadomili kapelana Wiktora Potrzebskiego „Cordę” i… pannę młodą. Bolesław Biega wspominał po latach: „Zaraz «Frasza» posłał gońca na pocztę powiedzieć Lili [Alicji – przy. AB], że jutro ma być jej ślub o godzinie jedenastej i niech się stawi. I przyszła”. Szybko i bez zbędnych ceregieli.
Ślub odbył się w kaplicy urządzonej w sklepie, w tym samym budynku, w którym mieścił się szpital. Bolesław wystąpił w cudzym mundurze z ręką na temblaku, a Alicja w bluzeczce w białoniebieską kratkę. Prawdziwych obrączek nie mieli, a pożyczonych nie chcieli, zadowolili się kółkami od firanek. Przechowywali je przez całe wspólne życie – siedemdziesiąt pięć lat.
Po drugiej stronie ulicy, w lokalu rozrywkowym Adria, stacjonowała jednostka propagandowa Armii Krajowej. Na wieść o ślubie przybiegli reporterzy z aparatami i kamerami filmowymi, wśród nich Eugeniusz Lokajski „Brok”. To jemu zawdzięczamy najpiękniejsze zdjęcia powstańczego ślubu. Powstał też film (warto znaleźć go na Youtube), kilka dni po uroczystości wyświetlany w kinie Palladium. Na widowni siedziała Alicja Biega. Zły stan zdrowia nie pozwolił Bolesławowi towarzyszyć żonie.
Zdjęcia Eugeniusza Lokajskiego „Broka”.
Na filmie i zdjęciach ze ślubu widać wiele osób, między innymi koleżanki Alicji. Kolegów pana młodego nie ma, bo akurat byli w akcji. Dopiero po jej zakończeniu urządzili weselną ucztę na pobliskiej poczcie: „Były sardynki francuskie, angielskie papierosy, były francuskie wina zdobyte od Niemców”. Gdy Alicja i Bolesław wrócili do szpitala, ranny nowożeniec usłyszał: „»Pałąk«, jak jesteś taki zdrowy, że możesz ślub brać, to dla ciebie miejsca w szpitalu już nie ma”.
Na Woli, zgodnie z poleceniem Himmlera: „Każdego mieszkańca należy zabić, nie wolno brać żadnych jeńców”, Niemcy mordowali wszystkich Polaków, niezależnie od płci i wieku. Ginęli mężczyźni, kobiety i dzieci, starzy i młodzi. Niemcy otaczali dom po domu, wywlekali mieszkańców, stawiali pod ścianą i rozstrzeliwali, a budynki palili. Czasami zaganiali ludzi do piwnic, do których później wrzucali granaty. Oprawcy nie oszczędzali rannych i chorych w szpitalach ani wiernych szukających schronienia w kościołach. Mieszkańcy Woli ginęli też jako żywe tarcze, pędzone na powstańcze barykady. W masakrze na Woli złą sławą okryła się zwłaszcza brygada Oskara Dirlewangera, kryminalisty i dewiata, dowodzącego takimi oprawcami jak on sam.
Mural poświęcony mieszkańcom Woli na bloku przy ulicy Płockiej.
Prawdziwa rzeź rozpoczęła się w „czarną sobotę” 5 sierpnia. Niemcy zmienili taktykę – mord na mieszkańcach Woli przyjął bardziej zorganizowane formy. Oprawcy pędzili swoje ofiary na fabryczne place, cmentarze czy podwórka i rozstrzeliwali z broni maszynowej lub strzelali w tył głowy.
Na ulicy Wolskej.
Wśród zamordowanych była trójka dzieci Wandy Lurie, nazwanej po wojnie polską Niobe. Rodzina Lurie mieszkała przy ulicy Wawelberga 18. Gdy wybuchło powstanie, mieszkańcy domu schronili się w piwnicy. 5 sierpnia zostali zapędzeni na teren fabryki „Ursus” przy ulicy Wolskiej 55. Wanda Lurie wraz z dziećmi godzinę czekała przed bramą, w tłumie około pięciuset osób. Na fabrycznym placu trwały egzekucje. Gdy nadeszła ich kolej, zwały trupów pokrywające podwórko sięgały metra.
Dziesiątego grudnia 1945 roku Wanda Lurie zeznawała przed Komisją ds. Zbadania Zbrodni Niemieckich w Polsce:
„Środkiem podwórka prowadzono nas w głąb do wąskiego przejścia na drugie podwórze. Tu Niemcy i Ukraińcy ustawili nas czwórkami. […] Trupy leżały na prawo i na lewo, w różnych pozycjach. Naszą grupę skierowano w kierunku przejścia pomiędzy budynkami. Leżeli tam już zabici. Gdy pierwsza czwórka dochodziła do miejsca, gdzie leżały ciała, oprawcy błyskawicznie podnosili broń i strzelali w kark od tyłu. […] Podeszłam więc w ostatniej czwórce, razem z trojgiem dzieci, do miejsca egzekucji, trzymając prawą ręką dwie rączki młodszych dzieci, lewą starszego synka. Dzieci szły, płacząc i modląc się. Starszy, widząc zabitych, wołał, że i nas zabiją. W tym momencie Ukrainiec stojący za nami strzelił najstarszemu synkowi w tył głowy. Następne strzały ugodziły młodsze dzieci i mnie”. [Wilipedia].
Na dziedzińcu fabryki „Ursus” Niemcy zabili wówczas ponad siedem tysięcy osób. Rana, którą odniosła Wanda Lurie, nie była śmiertelna. Kula trafiła ją w kark i wyszła przez policzek. Kobieta upadła na zabitych. Na nią padały trupy mordowanych mieszkańców Woli, aż do wieczora. „Czułam odrętwienie lewej części głowy i ciała. Byłam jednak przytomna i, leżąc wśród trupów, widziałam prawie wszystko, co się działo dookoła. Obserwowałam dalsze egzekucje. […] W przerwach między dobijaniem i rabunkiem Niemcy pili, śpiewali, śmiali się. Leżałam tak przyciśnięta trupami w kałuży krwi. Myślałam tylko o śmierci, jak długo będę się męczyć".
Wanda Lurie była w dziewiątym miesiącu ciąży. Trzeciego dnia, leżąc pod zwłokami zamordowanych, poczuła, że dziecko wciąż żyje. To dodało jej sił. Udało jej się wydostać i dotrzeć do kościoła pw. świętego Stanisława. Stamtąd trafiła do obozu przejściowego w Pruszkowie. 20 sierpnia urodziła syna, któremu nadała imię Mścisław. Zadbał on, by na Woli, przy ulicy Wawelberga, powstał skwer imienia matki. Całe życie starał się, by pamięć o niej i innych ofiarach rzezi z początku sierpnia 1944 roku nie zginęła.
Tysiące cywilów Niemcy zabili w pobliżu zajezdni na Wolskiej oraz w ogrodzie dawnego pałacyku Biernackich. Byli wśród nich uchodźcy, na rozkaz Niemców opuszczający swe domy. „Świadczyły o tym ubrania pomordowanych, pozakładane palta, płaszcze i rozrzucone wokół tobołki, paczki, walizki. Tu przeważały kobiety i dzieci. Drobne dzieci i niemowlęta spoczywały jeszcze w zaciśniętych skurczem objęciach matek, starsze leżały w pobliżu, trzymając jeszcze w rękach poły ich ubrań. Pośrodku tej grupy, jak upiorny symbol, leżał starszy człowiek. Ręka wysunięta daleko do przodu zaciskała kij, oparty na pobliskich zwłokach, na końcu którego powiewała biała flaga.” [za: J.S. Majewski, T. Urzykowski, Przewodnik po powstańczej Warszawie].
Dawny pałacyk Biernackich, dziś siedziba karmelitanek bosych.
Na ścianie budynku jest tablica Tchorka upamiętniająca ofiary powstania.
Od 5 do 12 sierpnia po obu stronach ulicy Górczewskiej Niemcy rozstrzelali i spalili około dwunastu tysięcy mieszkańców ulic Działdowskiej, Płockiej, Sokołowskiej, Staszica, Żytniej i wielu innych. Zginęły całe rodziny. Wśród zabitych byli też pracownicy i pacjenci Szpitala Wolskiego. Już w 1945 roku w miejscu zbrodni stanął pierwszy krzyż, potem zastąpiła go tablica projektu Karola Tchorka, z wykutym krzyżem maltańskim i napisem: „Miejsce uświęcone krwią Polaków poległych za wolność Ojczyzny”. Stoi tu do dziś. W 2004 roku Instytut Gruźlicy i Chorób Płuc ufundował wysoki dębowy krzyż, a pięć lat później pojawiła się kamienna tablica z dokładną informacją o tym, co się wydarzyło. Postawił ją syn jednego z zamordowanych, Maciej Grączewski.
Podczas masakry ludzie gromadzili się w świątyniach, które jednak nie zapewniały bezpieczeństwa. Do kościoła pw. świętego Stanisława przy ulicy Wolskiej Niemcy spędzili ludność cywilną, po czym – 5 sierpnia – wymordowali wszystkich mężczyzn. Tego samego dnia na stopniach ołtarza kościoła pw. świętego Wawrzyńca zabili proboszcza, Mieczysława Krygiera, a na przykościelnym cmentarzu rozstrzelali kilkaset osób. Świątynię podpalili.
Kościół pw. świętego Wawrzyńca.
Do okrutnej zbrodni doszło w sierocińcu prawosławnym przy cerkwi świętego Jana Klimaka. Niemcy zamordowali tu sto czterdzieścioro dzieci, a także opiekujący się nimi personel, duchownych i mieszkańców okolicznych domów, którzy szukali schronienia w podziemiach świątyni. Wśród nielicznych ocalonych byli ksiądz Mikołaj Lenczewski i jego czteroletni syn, również Mikołaj, późniejszy proboszcz parafii świętego Jana Klimaka.
Pomnik poświęcony dzieciom z sierocińca.
Cerkiew świętego Jana Klimaka i jej podziemia.
Pogrom przy wolskiej cerkwi przeżył też nastoletni Wiesław Kępiński. Wraz z rodzicami, braćmi i mieszkańcami ulic Górczewskiej i Elekcyjnej schronił się w jej podziemiach. 5 sierpnia Niemcy zmusili wszystkich do opuszczenia kryjówki, po czym ustawili w rowie między świątynią a cmentarzem. Rozstrzeli sześćdziesiąt osób – Wiesław miał być sześćdziesiątą pierwszą ofiarą, ale tuż przed egzekucją wbiegł na wał. Postrzelony, stoczył się pod cmentarne ogrodzenie. Niemcy uznali go za martwego i to uratowało mu życie.
Tablica Thorka upamiętniająca sześćdziesiąt osób zamordowanych przy wolskiej cerkwi.
Po masakrze oprzytomniał i zdołał przedostać się do ciotki mieszkającej w podwarszawskiej wsi. Przeżył wojnę, a po wyzwoleniu wraz z siostrą wrócił do Warszawy. Ciężkie warunki życia skłoniły go do desperackiego kroku: napisał do „Expressu Wieczornego” list z prośbą o pomoc. Szukał rodziny, która przygarnęłaby go i pomogła w starcie w dorosłość. Redaktorka Karolina Beylin opublikowała list, a spośród osób chętnych, by się nim zaopiekować, wybrała Annę i Jarosława Iwaszkiewiczów. I tak biedny, cudem ocalały z wolskiej masakry chłopak zamieszkał na Stawisku. Kępiński swoje wojenne wspomnienia zawarł w zbiorze Sześćdziesiąty pierwszy. Niedawno ukazała się jego książka Upragniony syn Iwaszkiewiczów. Podziękował w niej wszystkim, którzy uratowali mu życie.
Niemcy nie oszczędzali chorych, rannych ani personelu medycznego. 6 sierpnia w szpitalu Wolskim przy ulicy Płockiej (dziś Instytut Gruźlicy i Chorób Płuc) w masowej egzekucji zamordowali ponad pięciuset mieszkańców Woli. W szpitalu świętego Łazarza zabili około tysiąca dwustu osób, w tym dziesięć nastoletnich sanitariuszek.
Pomnik ku czci ofiar szpitala Wolskiego.
Płyta poświęcona sanitariuszkom zabitym w szpitalu świętego Łazarza.
Pomnik upamiętniający śmierć warszawiaków zamordowanych w szpitalu Karola i Marii.
By pojąć ogrom niemieckiej rzezi na Woli, wystarczy przejść się Wolską. Po obu stronach ulicy co kilkanaście metrów stoją kamienne tablice i drewniane krzyże upamiętniające cywilne ofiary powstania. Można skręcić w jedną z ulic odchodzących od Wolskiej i zobaczyć takie same dowody zbrodni. W ciągu kilku dni zginęło tu około czterdziestu tysięcy osób. Dokładnej liczby nie ustalono, bo Niemcy wymordowali całe rodziny. Nie wszyscy, którzy ocaleli, powrócili do Warszawy, niektórzy rozproszyli się po świecie. Rzeź Woli to jedna z największych niemieckich zbrodni w czasie drugiej wojny światowej. Nikt, z wyjątkiem Oskara Dirlewangera, nie został za nią ukarany. Dirlewanger, aresztowany po wojnie przez Francuzów, został zakatowany na śmierć przez Polaków – być może byłych powstańców – którzy woleli nie czekać na oficjalny proces.
Pięknie zdobiona kamienica, w której Antoni Chruściel „Monter” wydał rozkaz rozpoczęcia walk, jest na Ochocie – dzielnicy, w której powstanie trwało kilka dni. Już 4 sierpnia wkroczyły tam oddziały kolaboracyjnej brygady RONA, dowodzonej przez Bronisława Kamińskiego, i rozpoczęły pogrom. Straty w ludziach były mniejsze niż na Woli. Zginęło „tylko” około dziesięciu tysięcy mieszkańców.
Powstańczy witraż w kościele pw. świętego Jakuba na Ochocie.
Piątego sierpnia żołdacy Kamińskiego wpadli do Instytutu Radowego im. Marii Skłodowskiej-Curie. „Łupili szpital, nie szczędząc ani personelu, ani pacjentów”. Tych, którzy przeżyli, pognali na Zieleniak. Zieleniak, targowisko przy dzisiejszej Hali Banacha, przed wojną był wybrukowanym placem handlowym, otoczonym murem z czerwonej cegły. Po wybuchu powstania Niemcy urządzili tu obóz przejściowy dla wypędzonych z domów mieszkańców Ochoty.
Instytut Radowy.
Dawny Zieleniak.
„Pod wieczór 5 sierpnia przebywało tu już kilkanaście tysięcy ludzi. Na Zieleniaku nie było żadnych urządzeń sanitarnych, jedyna studnia uległa zaś szybkiemu wyczerpaniu. Wkrótce setki więźniów miały umierać z głodu, pragnienia i skrajnego wyczerpania, brak było leków i pomocy lekarskiej.” [za: J.S. Majewski, T. Urzykowski, Przewodnik po powstańczej Warszawie]. Siódmego sierpnia targowisko było już przepełnione. Pod murami piętrzyły się zwłoki. Dwa dni później ruszył pierwszy transport do Pruszkowa – mieszkańcy Ochoty, podobnie jak Woli i innych warszawskich dzielnic, trafili do obozu przejściowego w Pruszkowie, Dulagu 121.
„Jechało się i jechało. To piętnaście kilometrów. Tymi wagonami. Na czerwono. Spod choinki. Bo jak miałem cztery lata, to dostałem pociąg towarowy z czterema towarowymi wagonami. Wiem, że jeden był na węgiel, a jeden na drzewo, taki dłuższy. Ja z moimi jechaliśmy teraz tym na węgiel. W Pruszkowie był już ćmok. Wysiadka. Pełno wyskakiwań, wyłażeń, nawoływań. Bo nie było dużo nas. Ale dużo tych, co czekali. Niemców. I naszych z RGO – taka Rada (Główna Opiekuńcza) do ułatwienia przetrwania, dawania zup. I z Czerwonego Krzyża. Weszliśmy od razu od torów w prawo w nurt szyku. I zaczęliśmy iść w głąb, w pruszkowskie kolejowe zagrody, przemysły – teraz: obozy; bo to były najpierw betonowe parkany, tory pod nogami, a potem hale, hale i jeszcze raz hale.” [M. Białoszewski, Pamiętnik z Powstania Warszawskiego].
Mural przy Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie.
Miron Białoszewski trafił do pruszkowskiego Dulagu 121, największego obozu przejściowego w Polsce – jego powierzchnia liczyła pięćdziesiąt trzy hektary. Niemcy utworzyli go 6 sierpnia 1944 roku na terenie zlikwidowanych warsztatów kolejowych. Z kilkunastu budynków technicznych wybrali dziewięć hal naprawczych, usunęli z nich maszyny, ponumerowali je i otoczyli drutem kolczastym. W ciągu kilku miesięcy przez hale przewinęły się tysiące ocalałych warszawiaków.
Makietę obozu,
wierną rekonstrukcję obozowych zabudowań i torowisk,
można zobaczyć w Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie.
Po objęciu dowództwa nad oddziałami odpowiedzialnymi za stłumienie powstania przez generała Ericha von dem Bacha-Zalewskiego skończyły się egzekucje ludności cywilnej. Najpierw zaprzestano mordowania kobiet, dzieci i starców, potem, 12 sierpnia, również mężczyzn. Nie przemawiały za tym względy humanitarne, lecz ekonomiczne. Zdolni do pracy warszawiacy mieli trafić do III Rzeszy jako darmowa siła robocza, a osoby starsze, chore i matki z dziećmi – do gospodarstw rolnych w Generalnym Gubernatorstwie.
Zdjęcie zrobione w Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie.
Segregacja odbywała się w pruszkowskim obozie, gdzie Niemcy wysyłali mieszkańców zajmowanych przez siebie dzielnic. Najpierw do Pruszkowa trafili mieszkańcy Woli, potem Ochoty, Powiśla, Starego Miasta, Mokotowa i Żoliborza, a na koniec – po upadku powstania – ze Śródmieścia.
Zdjęcie zrobione w Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie.
Warszawiacy pod eskortą oddziałów niemieckich byli pędzeni do punktów zbornych. Dwa największe działały w kościele pw. świętego Stanisława na Woli i na Zieleniaku na Ochocie.
„– To, co działo się w samym kościele, było przerażające. Straszny zapach, lekarz operujący na ołtarzu rannego, żołdacy chodzili przebrani w szaty liturgiczne, pili z kielichów mszalnych alkohol. Ściany świątyni pokryte były inskrypcjami, nazwiskami osób, które przez ten kościół przeszły” – wspomina ksiądz Stanisław Kicman, wówczas siedmioletni świadek wydarzeń z pierwszych dni sierpnia.
Witraż w kościele pw. świętego Stanisława na Woli.
Po przybyciu do obozu warszawiacy kierowani byli do największej hali nr 5, służącej jako barak przejściowy. Tam odbywała się wspomniana segregacja, często „na oko” bez sprawdzania dokumentów czy faktycznego stanu zdrowia więźnia. Osoby niezdolne do ciężkiej pracy przechodziły do hali nr 1, gdzie czekały na transport do Generalnego Gubernatorstwa. Wysiedleńcy zakwalifikowani do pracy w fabrykach III Rzeszy trafiali do hal nr 3 i 4.
Hala numer 5.
Klucze do domów i mieszkań wyrzucane przez warszawiaków wywożonych z obozu w głąb Rzeszy.
Zbierał je sześcioletni Andrzej Slaski, wypędzony w Warszawy z rodzeństwem i dziadkami.
Zdjęcie zrobione w Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie.
Wszyscy podejrzani o udział w powstaniu byli przetrzymywani w pilnie strzeżonej hali nr 6. Ci najczęściej kończyli w obozach koncentracyjnych. W hali nr 13 mieszkało Arbeitskomando, czyli warszawiacy zmuszani do rabowania domów i mieszkań w opuszczonej stolicy. Od końca września w Pruszkowie przebywali też jeńcy wojenni. Do przygotowanej dla nich hali nr 7 najpierw trafili powstańcy z Mokotowa i Żoliborza.
Wnętrze Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie.
Poruszanie się między halami bez przepustki lub pisemnej zgody było zakazane. Na wyposażenie hal składały się rzucone gdzieniegdzie słomiane maty, które szybko stały się siedliskiem wszy i pluskiew. Większość przybyłych koczowała na brudnej, betonowej podłodze. Biegnące przez środek hal kanały, wykorzystywane do naprawy wagonów, szybko stały się kanałami ściekowymi.
„Nie miałyśmy szans na miejsce na betonowej podłodze hali, musieliśmy ulokować się na deskach ułożonych nad kanałami służącymi do naprawy taboru kolejowego. Walka o miejsce była walką o przetrwanie, toteż ludzie, nie chcąc oddalać się od swoich miejsc, potrzeby fizjologiczne załatwiali do tych kanałów. Powodowało to trudny do zniesienia smród i widok, a także obsesyjną obawę, by nie wypaść z naszego miejsca do śmierdzącego kanału.” [za: A. Wojda, M. Boenisch, Muzeum Dulag 121].
Wnętrze Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie.
W zacytowanym na początku rozdziału fragmencie Pamiętnika z Powstania Warszawskiego Miron Białoszewski wspomina o Radzie Głównej Opiekuńczej. To na nią Niemcy zrzucili odpowiedzialność za wyżywienie więźniów, opiekę medyczną i stan sanitarny obozu. Rada niemal natychmiast uruchomiła kuchnię obozową, która codziennie rano i wieczorem wydawała kawę i chleb, a w południe gorącą zupę. Ta zupa na długie lata utkwiła w pamięci pisarza:
„Dowiedzieliśmy się, że RGO rozdaje zupę, że dużo, że dobra, że z pomidorami i kartoflami. Polecieliśmy. Ogony przed beczkami z zupą przesuwały się szybko. Naleli pełno. Ciepłej, pachnącej, prawdziwej pomidorowej z ziemniakami. Zjadło się. Ogłosili dolewki. Znów się zjadło. Zupy było strasznie dużo. Zawsze dobrej. Podjeżdżały beczkowozy czy cysterny, czy nie wiem co, i nalewali, ile kto chciał. Tak było przez cały tu pobyt. Aż dostałem sraczki, latałem do wielkiej i długiej latryny, w której zawsze był tłok.” [M. Białoszewski, Pamiętnik z Powstania Warszawskiego].
Ołowiane żołnierzyki, którymi w obozie bawił się mały Janusz Kornacki.
Zdjęcie zrobione w Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie.
Przygotowywano też specjalne posiłki dla chorych i dzieci. Było to możliwe dzięki mieszkańcom Pruszkowa oraz okolicznych miejscowości, którzy już 6 sierpnia pośpieszyli z pomocą uwięzionym warszawiakom. Codzienne dostarczali do obozu produkty niezbędne do przygotowania posiłków. Jednak, wbrew temu, co pisze Białoszewski, Rada Główna Opiekuńcza nie była w stanie dotrzeć do wszystkich potrzebujących. Racje żywnościowe nie zawsze były wystarczające, a zjedzenie posiłku niejednokrotnie uniemożliwiał brak odpowiedniego naczynia. Warszawiacy musieli wykazać się nie lada pomysłowością: za talerze niejednokrotnie służyły puszki po konserwach, wazony, a nawet klosze do lampy. Zdarzały się przypadki śmierci głodowej. 3 września w hali nr 1 umarło z wycieńczenia kilkoro małych dzieci.
Łyżka i kubek były w obozie przedmiotami bezcennymi.
Zdjęcie zrobione w Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie.
W obozie działały trzy prowizoryczne szpitale. W hali nr 2 urzędowała niemiecka komisja lekarska. Jej zadaniem było kwalifikowanie do zwolnienia z obozu ciężko chorych więźniów. W hali nr 2b znajdował się szpital zakaźny prowadzony przez jeńców – lekarzy radzieckich. Trafiali tam chorzy na tyfus i czerwonkę. Trzeci szpital, ogólny, mieścił się w hali nr 8.
Na zdjęciu po prawej stronie jest Kazimiera Drescher „Zula”.
10 sierpnia rozpoczęła pracę w Dulagu.
Zgłosiła się jako ochotniczka do służby sanitarnej.
Dzięki dobrej znajomości języka niemieckiego pracowała w obozowej komisji lekarskiej.
Udało jej się wyprowadzić z obozu wielu więźniów zagrożonych wywózką.
Za swoją działalność została aresztowana przez Gestapo i wysłana do obozu Auschwitz-Birkenau.
Tam też pracowała w bloku szpitalnym. Przeżyła wojnę.
Do pracy w szpitalach zgłaszali się lekarze, pielęgniarki i siostry zakonne z Pruszkowa i podwarszawskich miejscowości. Pomoc zaofiarowała też Armia Krajowa, która oddelegowała członkinie Wojskowej Służby Kobiet oraz przekazała leki i żywność. Medykamenty, środki opatrunkowe i narzędzia chirurgiczne przysłał Polski Czerwony Krzyż. Najciężej chorzy i ranni, zwolnieni z obozu przez niemiecką komisję lekarską, trafiali do szpitala w Tworkach lub prowizorycznych szpitali utworzonych z sąsiednich miejscowościach. Mimo to ogromnej liczbie osób nie udało się pomóc. Umierali z powodu ran, z wycieńczenia lub chorób.
Pomnik PCK na terenie Muzeum Dulag 121.
Zatrudnienie w pruszkowskim obozie polskiego personelu zwiększyło szansę na przeżycie sporej liczby osób. Więźniowie opuszczali Dulag przebrani w sutanny lub habity, ukryci na wozach dostarczających żywność lub dopisani do list osób zwolnionych z obozu ze względu na zły stan zdrowia. Wydostanie się na wolność umożliwiała też praca w kuchni lub przekupienie strażników. Szczególnie dbano o ludzi zasłużonych dla kultury i nauki oraz ukrywających się powstańców. Oprócz Mirona Białoszewskiego przez obóz w Pruszkowie przeszło wiele innych znanych postaci: były prezydent RP Stanisław Wojciechowski, Elżbieta Barszczewska, Leopold Staff, Czesław Miłosz, Maria Rodziewiczówna, Stefan Wiechecki „Wiech”, Eryk Lipiński oraz dwaj chłopcy, Krzysztof Zanussi i Jan Kobuszewski. Więźniom, którzy legalnie lub nielegalnie wydostawali się z obozu, schronienie zapewniali mieszkańcy Pruszkowa, a także Piastowa, Brwinowa, Milanówka, Komorowa, Podkowy Leśnej i innych miejscowości.
Fotografie wykonane na terenie Dulagu 121 przez Karla Wollfa,
żołnierza pracującego w sztabie kompanii Wehrmachtu zarządzającej obozem.
Był przychylnie nastawiony do Polaków.
Po wojnie pomagał w ustaleniu niektórych faktów dotyczących działania Dulagu,
a także przekazał fotografie dokumentujące życie w obozie.
Zdjęcie zrobione w Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie.
Masowe wysiedlenia mieszkańców stolicy zakończyły się koło 10 października. Dulag 121 przestał istnieć w nocy z 15 na 16 stycznia 1945 roku. Niemcy wycofali się z Pruszkowa, ustępując przed prącymi na Berlin wojskami polskim i radzieckim.
Dokładna liczba więźniów Dulagu 121 nie jest znana. Niemcy nie robili żadnych spisów, przetrzymywanym warszawiakom nie nadawali numerów. Przyjmuje się, że między sierpniem 1944 roku a styczniem 1945 roku przez obóz przeszło ponad sześćset pięćdziesiąt tysięcy osób. Nie zachowała się niemiecka dokumentacja dotycząca funkcjonowania Dulagu 121. Wiedza o nim pochodzi ze zdjęć, listów, dokumentów, wycinków z wojennej prasy oraz relacji świadków – zarówno więźniów, jak i ludzi, którzy pośpieszyli im z pomocą. Ich wspomnień posłuchać można w niewielkim, ale niezwykle ciekawym Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie.
Otwarto je tuż obok zabytkowego kompleksu Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Dziś na ich terenie mieści się centrum logistyczne, dostęp do dawnych obozowych hal jest więc ograniczony.
Zaopatrzona w zieloną, odblaskową kamizelkę dotarłam do hali nr 5, przed którą stoi pomnik Tędy przeszła Warszawa zaprojektowany przez Oskara Hansena. Obok znajduje się odtworzony fragment rampy kolejowej, oryginalne tory oraz bloki skalne, na których wyryto nazwy dzielnic i daty wypędzenia do obozu ich mieszkańców.
A nad wszystkim czuwa rozłożysta topola – świadek gehenny tysięcy warszawiaków.
„Ostatni mieszkańcy opuścili miasto 14 października. Zapadł już zmrok, gdy zapóźniona, poganiana przez SS-manów grupka mijała dom, w którym się ukrywałem. Wychyliłem się z wypalonego okna i patrzyłem, dopóki przygarbione pod ciężarem tobołów postacie idących ludzi nie rozpłynęły się w mroku. […] Byłem sam. Nie na terenie domu czy nawet dzielnicy, lecz sam w całym mieście, które jeszcze niedawno liczyło półtora miliona ludzi i było jednym z najbogatszych i piękniejszych miast Europy, dziś zaś legło w gruzach, pełne spalonych i zburzonych domów, pod którymi pogrzebane były zbierane od wieków zabytki kultury całego narodu i rozkładające się w cieple ostatnich dni tej jesieni ciała tysięcy pomordowanych ludzi”. [W. Szpilman, Pianista]. To fragment wspomnień pianisty i kompozytora żydowskiego pochodzenia Władysława Szpilmana, który po upadku powstania nie opuścił stolicy.
Zdjęcie zrobione w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Szpilman dzięki przyjaciołom przedostał się z getta na aryjską stronę. Przez dwa lata ukrywał się w kilku mieszkaniach: przy ulicy Noakowskiego, Puławskiej i w Alejach Niepodległości. Właśnie tam zastało go powstanie. Gdy wybuchły walki, nie chciał wraz z innymi mieszkańcami zejść do piwnicy i zapewne to go uratowało. Dom, w którym się schronił, został ostrzelany i podpalony. Szpilman, odcięty przez pożar, próbował popełnić samobójstwo. Przeżył, a ogień zatrzymał się piętro niżej. Potem pianista przeniósł się do sąsiedniej kamienicy przy Alejach Niepodległości 223.
Jej środkowa część spłonęła, ale skrzydła od ulicy Filtrowej i Wawelskiej pozostały nietknięte. Szpilman zamieszkał na strychu... tuż nad głowami niemieckich żołnierzy, bo w budynku ulokował się ich sztab. „Po schodach biegali żołnierze. Często zaglądali na strych, wnosząc lub zabierając jakieś pakunki, ale mój schowek wybrany był bardzo dobrze.” [W. Szpilman, Pianista].
Jeden z żołnierzy wypatrzył go jednak. Na szczęście dla Szpilmana kapitan Wehrmachtu Wilm Hosenfeld był „jedynym człowiekiem w niemieckim mundurze, jakiego spotkał”. Dzięki niemu pianista przetrwał. Gorzej powiodło się jego wybawcy – Hosenfeld to zdecydowanie jedna z najszlachetniejszych postaci drugiej wojny światowej i najtragiczniejszych po jej zakończeniu.
W grudniu 2011 roku na kamienicy przy Alejach Niepodległości 233
odsłonięto tablicę upamiętniającą Władysława Szpilmana.
Na uroczystości obecni byli żona pianisty Halina Szpilman,
jego syn Andrzej i córka Wilma Hosenfelda, Jorinde.
Władysław Szpilman mylił się, pisząc w swoich wspomnieniach, że „był sam”. Po upadku powstania Niemcy wysiedlili mieszkańców lewobrzeżnej Warszawy i, pod karą śmierci, zakazali im powrotu do miasta, ale mimo to w ruinach zostali ludzie. Przyjmuje się, że piwnice, strychy i inne ocalałe resztki domów dały schronienie kilkuset osobom. Po wojnie nazwano ich warszawskimi Robinsonami.
Po kapitulacji powstania w modernistycznej kamienicy przy ulicy Belgijskiej 3, ukrywał się jeden z najmłodszych jego uczestników, dziewięcioletni łącznik i przewodnik żołnierzy walczących na Mokotowie, Jerzy Romuald Grzelak „Pilot”.
Gdy rankiem 27 września do budynku wpadli Niemcy i wyrzucili jego mieszkańców, Jerzy zszedł do piwnicy, gdzie leżała jego ciężko chora matka. Oprócz niej ukrywało się tam kilkanaście innych osób. Niemcy znaleźli ich dopiero po trzech dniach. Wszystkim groziła śmierć, od której uchroniła ich sąsiadka, pani lekkich obyczajów. Zgodziła się spędzić noc z niemieckim generałem – taki był warunek darowania życia niepokornym mieszkańcom kamienicy przy Belgijskiej. Radość ocalonych była wielka – jeden z nich zaproponował, że z ostatniego jajka zrobi owej damie jajecznicę. Następnego dnia na niedoszłych Robinsonów czekały furmanki, które wywiozły ich w kierunku Pruszkowa. Tylko Jerzy i jego matka na nie nie wsiedli. Dalej ukrywali się w piwnicy.
„Byliśmy zupełnie sami. Gdy wychodziłem w poszukiwaniu jedzenia, widziałem płonące budynki i stada bezpańskich psów. W miesiąc po upadku powstania zjawił się jakiś oddział. Miał wysadzić nasz dom. Wtedy wyszliśmy na ulicę. Mama dobrze mówiła po niemiecku. Okazało się, że żołnierze są Węgrami. Zostawili nas i nasz dom w spokoju”. [za: J.S. Majewski, T. Urzykowski, Przewodnik po powstańczej Warszawie]. W końcu oboje trafili na Szucha, gdzie oficer policji okazał im litość i, zamiast zastrzelić, wysłał do obozu przejściowego w Pruszkowie.
W grudniu 2018 roku, w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat, zmarła Danuta Gałkowa „Blondynka”, łączniczka, sanitariuszka i chyba jedna z najbardziej znanych kobiet walczących w powstaniu. Jej wojenne losy zainspirowały kilku twórców: jest bohaterką komiksu Ocaleni Tomasza Bereźnickiego, jednego z odcinków cyklu Rewizja nadzwyczajna, a nawet wydanej w latach 80. po japońsku książki autorstwa Tsutomu Iwakury, wystąpiła też w filmie dokumentalnym Krzysztofa Langa Powstanie Warszawskie 1944. Ona sama spisała swoje wspomnienia w niewielkiej książeczce Byłam warszawskim Robinsonem.
„Blondynka” i „Elegant”.
Przez pierwsze dni powstania „Blondynka” służyła w punkcie sanitarnym w batalionie „Chrobry I”, ale wkrótce przeniosła się do drużyny strzeleckiej Mieczysława Gałki „Eleganta”. Walczyła na Starym Mieście, gdzie cudem uniknęła śmierci podczas wybuchu czołgu-pułapki. Po upadku Starówki nie ewakuowała się kanałami do Śródmieścia, lecz pozostała z rannymi powstańcami. Z podpalonego przez Niemców szpitala polowego „Pod Krzywą Latarnią” wyciągnęła dwudziestu jeden żołnierzy, w tym ciężko rannego w nogę „Eleganta”.
„Rozpaczliwie szukałam wyjścia. Po kilku stopniach schodków, przez jakieś niedomknięte drzwi, wydostałam się na podwórze [...]. Choć już zapadał zmierzch, było jasno od pożarów. Widok, który ujrzałam, był szokujący. Podwórze zaściełały stosy trupów. To byli ranni, którzy wyszli wcześniej i zostali tu zabici. To były nagie dziewczęta, zgwałcone i bestialsko zamordowane. Ich ciała pokrywał popiół. Sypały się na nie rozżarzone głownie, niesione wiatrem z płonącego budynku. Słychać było skwierczenie i roznosił się swąd palących się ciał.[...] Rozsunęłam zwłoki, zrobiłam coś w rodzaju ścieżki, aby ranni mogli się tędy przedostać.” [D. Gałkowa, Byłam warszawskim Robinsonem].
Płonące Stare Miasto. Zdjęcie Ewy Faryaszewskiej „Ewy”.
Ocaleni z pożaru przez kilka tygodni ukrywali się w ruinach kamienic przy ulicy Długiej. Nie wszyscy przetrwali. Jedni zmarli z odniesionych ran, drudzy – rozstrzelani przez Niemców. Oprócz „Blondynki” przeżyło tylko dwóch powstańców: Mieczysław Gałka „Elegant” i Edward Matecki „Edek”. Gdy 7 października „Blondynka” wyszła z ruin, napotkała pracowników Czerwonego Krzyża. Od nich dowiedziała się o upadku powstania. Obaj ranni żołnierze trafili do Szpitala Wolskiego przy ulicy Płockiej. Po latach Matecki wspominał: „... weszła «Blondynka», [...] dwóch jeszcze mężczyzn i nas z tych piwnic zaczęli wyciągać na powietrze. To było ogromne przeżycie, kiedy spojrzało się po pięciu tygodniach pierwszy raz w niebo i zobaczyło, że są jeszcze listki na drzewach, że jeszcze jest życie na ziemi.” [S. Koper, Miłość w powstaniu warszawskim].
Stare Miasto. Zdjęcie Ewy Faryaszewskiej „Ewy”.
Wszyscy troje – brudni, wynędzniali i pogryzieni przez pchły – przedstawiali koszmarny widok. Edward Matecki wyzdrowiał, Mieczysław Gałka stracił nogę, ale zyskał żonę. W kwietniu 1945 roku w kościele Matki Boskiej Loretańskiej na Pradze „Blondynka” i „Elegant” wzięli ślub.
W 2000 roku Danuta Gałkowa otrzymała najwyższe odznaczenie pielęgniarskie nadawane przez Międzynarodowy Czerwony Krzyż za zasługi w ratowaniu ludzkiego życia – medal Florence Nightingale.
Wędrując po Warszawie w poszukiwaniu powstańczych śladów, trafiłam w jeszcze jedno miejcie, w którym mieszkali Robinsonowie. W domu przy zacisznej żoliborskiej ulicy Czarnieckiego od czerwca 1942 roku aż do wybuchu powstania znajdowały się dwa magazyny broni i dwie strzelnice. Pieczę nad tym arsenałem sprawował Roman Łuczak „Generał”. Podczas powstania naprawiał uszkodzoną broń i szkolił żołnierzy. Po kapitulacji wraz z sześcioma innymi osobami schronił się w piwnicy domu. Tam udało im się przetrwać aż do wejścia wojsk radzieckich – ponad sto dni.
Dwunastego października 1944 roku Heinrich Himmler wydał rozkaz Paulowi Ottonowi Geiblowi: „To miasto musi zniknąć z powierzchni ziemi i służyć wyłącznie jako punkt przeładunkowy dla transportu naszego wojska. Z Warszawy nie powinien pozostać kamień na kamieniu. Wszystkie budynki mają być starte do fundamentów”.
Zniszczone kamienice Starego Miasta. Makieta w Muzeum Warszawy.
Wykonanie rozkazu nie nastręczyło Geiblowi kłopotów. Zniszczył Warszawę z iście niemiecką pedanterią. Domy, które ocalały, były rabowane, cenne przedmioty trafiały do Rzeszy. Splądrowane budynki były niszczone miotaczami ognia lub wysadzone w powietrze. Zagłada Warszawy trwała do 16 stycznia 1945 roku. Zniknęło osiemdziesiąt procent budynków mieszkalnych, dziewięćdziesiąt procent zakładów przemysłowych, wszystkie mosty, Zamek Królewski, Pałac Saski i wiele innych zabytkowych budowli.
Pozostałości dawnej Warszawy – potłuczone rzeźby i fragmenty dekoracji zdobiące dawne budowle – tworzą lapidarium na tyłach Muzeum Ziemi.
Niektóre z okaleczonych rzeźb po renowacji wróciły na swe dawne miejsce. Po pięćdziesięciu latach na elewacji gmachu Filharmonii Narodowej stanęły zrekonstruowane posągi Fryderyka Chopina i Stanisława Moniuszki, jedyne pamiątki po wspaniałej dekoracji przedwojennego budynku. Po wojnie były w opłakanym stanie: Chopin nie miał głowy i prawej ręki, a Moniuszko pozbawiony był twarzy, ręki i stóp. Jakiś czas temu oba posągi trafiły do pracowni konserwatorskiej Grażyny Szczypki-Kozłowskiej w Łomiankach. Nie odzyskały swego wyglądu sprzed lat – są świadkami historii. Moniuszko ma zniszczone wojną fałdy stroju, a Chopinowi wciąż brakuje ręki.
Warszawa została odbudowana, ale do dziś w wielu jej rejonach o walkach przypominają podziurawione kulami ściany budynków. Sporo jest ich na Mokotowie.
Na elewacji pięknie odnowionej kamienicy przy ulicy Wiktorskiej zostawiono fragment ściany poznaczonej kulami.
Przy ulicy Pilickiej zachowała się poszatkowana śladami kul połowa bliźniaka.
Podobnie wygląda budynek przy ulicy Lenartowicza.
Kamienica przy ulicy Naruszewicza też nosi ślady powstania.
Na odnowionej kamienicy na rogu ulic Asfaltowej i Rakowieckiej zachowano ślad po pocisku.
Wydobyte z ruin fragmenty portali i okiennych obramowań wmurowano w fasady odbudowanych kamienic na Starym Mieście.
Ślady wojny widać na południowej elewacji kościoła pw. świętego Jakuba na placu Narutowicza.
Wiele powstańczych ran widać na murach Hali Mirowskiej. Ślady kul to pamiątka po masowych egzekucjach mieszkańców ulic Chłodnej i Elektoralnej, zabitych podczas pogromu Woli.
Ucierpiał też budynek dzisiejszego Muzeum Etnograficznego.
Śladami kul i eksplozji poznaczone są ściany budynku przy ulicy Emilii Plater 4.
Z wielką dbałością o pamięć o powstaniu odnowiono kamienicę przy ulicy Wilczej 72, pozostawiając pas posiekany kulami.
Podobnie odnowiono szkołę na Żoliborzu przy ulicy Czarnieckiego.
Świadectwem niemieckich zniszczeń w Warszawie są monumentalne arkady przy ulicy Mazowieckiej.
Ruiny dawnego Banku Polskiego, o którym pisałam w rozdziale Co zostało z tamtych dni, są dziś częścią biurowca Senator.
Niektóre wojenne blizny zaklejone są ceramicznymi plasterkami z symbolem Polski Walczącej – widać je na zdjęciach. To wynik projektu Do rany przyłóż warszawskiego fotografa Pawła Czarneckiego.
W powstaniu warszawskim życie straciło od stu pięciu do stu trzydziestu tysięcy mieszkańców Warszawy. W walkach poległo siedemnaście tysięcy powstańców.
Płaskorzeźba Jezu ratuj, bo giniemy to pierwsza tablica upamiętniająca powstanie warszawskie.
Powstała we wrześniu 1944 roku w pracowni rzeźbiarza Jana Małety.
Znajduje się na fragmencie muru spalonego budynku przy skrzyżowaniu ulicy Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich.
Początkowo zabitych grzebano w trumnach. Nad grobami żołnierzy ich koledzy oddawali salwę honorową. Z biegiem dni trumien i kul zaczęło brakować. Przybywało natomiast cmentarzy, które powstawały na skwerach i dziedzińcach kamienic. Niektórzy z poległych i zamordowanych nie mają dziś swojego grobu. Po wojnie wielu warszawiaków bezskutecznie szukało ciał swoich najbliższych. A te na zawsze pozostały pod gruzami zawalonych domów, o ile nie zniszczył ich wybuch czy płomienie.
Spacerując po Warszawie, warto zatrzymać się na moście Poniatowskiego (od strony Muzeum Wojska Polskiego) i spojrzeć w dół. W parku znajduje się ciekawa kamienna mozaika – twarz kobiety i napis: „Tu leży trup nieznanego mieszkańca Warszawy”. Kamienie wiernie oddają rysy twarzy bezimiennej mieszkanki stolicy, sfotografowanej tuż przed wybuchem powstania, którego być może nie przeżyła. Cytat pochodzi z wiersza Antoniego Słonimskiego Mogiła nieznanego mieszkańca Warszawy.
...Dla was pieśń moja i łzy moje,
Zwyczajni, prości, nieogromni.
Stokroć was więcej padło w boju,
Lecz kto imiona wasze wspomni?
Tragarze, szewcy, rzemieślnicy,
Doktorzy, krawcy i służące,
Żony i siostry, co miesiące
Skryte wśród gruzów po piwnicach,
Przez to szaleństwo krwi i chwały,
W mękach, w rozpaczy umierały –
Dla was łzy moje, łzy gorące…
[A. Słonimski, Mogiła nieznanego mieszkańca Warszawy]
Na niektóre szczątki trafiano przypadkiem jeszcze długo po wojnie. Tak stało się w 1980 roku przy ulicy Cieszkowskiego na Żoliborzu, gdzie robotnicy kopiący rów pod instalację gazową natknęli się na szkielet młodego mężczyzny. Przyjęto, że to jeden z powstańców zmarłych w szpitalu polowym, który działał niedaleko odnalezionego grobu. Szczątki przeniesiono na Cmentarz Wojskowy na Powązkach, a w miejscu, gdzie przez ponad trzydzieści pięć lat spoczywały, postawiono symboliczną mogiłę.
Tuż po wojnie przystąpiono do ekshumacji. Najwięcej ciał trafiło na cmentarz wolski. Nie przypomina on nekropolii i jest miejscem spacerów warszawiaków. Bywam tam często i niestety widuję rowerzystów oraz ludzi zażywających kąpieli słonecznych. Chyba niewielu z tych leżących na kocykach zdaje sobie sprawę, że wypoczywa nie na jakiejś górce, lecz na kurhanie utworzonym z prochów pięćdziesięciu tysięcy osób, głównie cywilnych mieszkańców Woli.
Tyle samo ofiar – nie tylko zabitych w czasie dwóch miesięcy powstania lecz w ciągu całej niemieckiej okupacji – leży w pobliskich zbiorowych mogiłach.
Pochówki na wolskim cmentarzu rozpoczęły się w listopadzie 1945 roku i trwały do początku lat 50. Największy pogrzeb odbył się 6 sierpnia 1946 roku. Wtedy przywieziono sto siedemnaście trumien, zawierających kilka ton prochów pomordowanych. To z nich usypano kurhan. Na jego szczycie w 1973 roku ustawiono pomnik autorstwa Gustawa Zemły
Polegli Niepokonani.
Co roku w rocznicę wybuchu powstania warszawskiego pod pomnikiem odbywają się uroczystości. Tu też rokrocznie 5 sierpnia kończy się marsz pamięci ofiar wolskiej masakry.
Pomnik Pamięci Mieszkańców Woli Zamordowanych przez Niemców podczas Powstania Warszawskiego 1944 r.
Wzięłam w nim udział. Tłum ludzi szedł kilka kilometrów od pomnika na Lesznie na wolski cmentarz. Tam przemawiała Pani Wanda Traczyk-Stawska „Pączek”, „Atma”, przewodnicząca Społecznego Komitetu do spraw Cmentarza Powstańców Warszawy, ksiądz Stanisław Kicman wspominał pogrom mieszkańców dzielnicy, a Nicolas Häckel, burmistrz gminy Sylt, prosił o wybaczenie. Wokół słupów pamięci rozbłysły świeczki. Było wzruszająco.
Przez lata wolska nekropolia była zaniedbana. Dzięki staraniom Społecznego Komitetu do spraw Cmentarza Powstańców Warszawy w 2012 roku rozpoczęto jej remont. Wymieniono zniszczone nagrobki, wzniesiono nową bramę, pojawiły się tablice informacyjne. W sześćdziesiątą rocznicę wybuchu powstania z inicjatywy środowisk kombatanckich zbudowano kamienny ołtarz z krzyżem i emblematem Polski Walczącej.
Pomysłem Muzeum Powstania Warszawskiego są dziewięćdziesiąt trzy białe słupy pamięci, ustawione wzdłuż głównej alei sąsiadującego z cmentarzem parku. Umieszczono na nich ponad pięćdziesiąt siedem tysięcy nazwisk cywilnych mieszkańców stolicy, którzy zginęli w sierpniu i wrześniu 1944 roku.
Na cmentarzu wolskim przeważają prochy osób cywilnych, ciała powstańców spoczęły przede wszystkim na Wojskowych Powązkach.
Obok siebie leżą „chłopcy spod «Parasola»” i „Zośkowcy”, których mogiły znaczą brzozowe krzyże. Dalej spoczywają powstańcy z batalionów „Krybar”, „Żywiciel”, „Godawa”, „Chrobry”, „Gustaw-Harnaś” i innych.
Na Wojskowych Powązkach jako pierwsi zaczęli chować swoich poległych kolegów powstańcy ze Zgrupowania „Radosław”. Oni też, a także rodziny zabitych, byli pomysłodawcami postawienia wśród powstańczych kwater pomnika Gloria Victis. Pomnik, projektu Heleny Kłosowicz „Moniki”, odsłonięto 1 sierpnia 1946 roku. Upamiętnia wszystkich żołnierzy Armii Krajowej, którzy zginęli podczas powstania warszawskiego i okupacji niemieckiej.
Niedaleko pomnika Gloria Victis są mogiły dziesięciu młodych sanitariuszek zamordowanych wraz z instruktorką 5 sierpnia w szpitalu świętego Łazarza na Woli. Przez lata ich groby niszczały, zacierały się imiona i nazwiska. Kwaterę uratowali organizatorzy akcji „Nie Zapomnij o Nas, Powstańcach Warszawskich”. Dzięki zbiórce społecznej i prywatnemu przedsiębiorcy, który pokrył połowę kosztów renowacji, dziewczyny mają nowe groby. Uroczyście odsłonięto je w siedemdziesiątą piątą rocznicę wybuchu powstania.
Rozpoczynając rozdział Co zostało z tamtych dni, napisałam, że została „pamięć o sześćdziesięciu trzech dniach zmagań, pieczołowicie chroniona i znajdująca swój wyraz w dziesiątkach tablic, pomnikach i muralach”. Przejawem tej pamięci są też dwa muzea: Muzeum Powstania Warszawskiego i Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie. Pierwsze działa już piętnaście lat i jest bardzo popularne. Przez zabytkowy budynek dawnej Elektrowni Tramwajów Miejskich przy ulicy Grzybowskiej przewinęły się tysiące zwiedzających, nie tylko z Polski.
Drugie jest mniejsze, młodsze i mniej znane, ale na pewno warte odwiedzenia. Wspomniałam o nim w rozdziale Dulag 121 – tędy przeszła Warszawa.
Gdy w styczniu 1945 roku warszawiacy wrócili do stolicy, ujrzeli dzieło Paula Ottona Geibla – morze gruzu. Warszawa powoli dźwigała się z ruin. Gruz znikał z ulic, ale jego część pozostała w stolicy na zawsze. Zwalony w trzy miejsca, tworzy górki: Czerniakowską, Szczęśliwicką i Moczydło. Pod warstwami ziemi kryją się: „czerwona jak krew cegła, szary obłupany kamień, kolumny, urwane ręce posagów, barokowe marmury, modernistyczne ciosy kamienne, przerdzewiałe belki stropowe, a nawet kawałki portali z lat trzydziestych. A obok nich starte na proch kafle, meble, talerze, książki, listy i fotografie. Miasto, którego nie ma.” [J.S. Majewski, T. Urzykowski, Przewodnik po powstańczej warszawie].
Gdy po wojnie zwożono gruz na Czerniaków, zrodził się pomysł usypania kopca, który upamiętniałby powstanie warszawskie. Jeszcze w latach 40. architekt Stanisław Gruszczyński, wzorując się na kopcach krakowskich, sporządził projekt Panteonu Powstania Warszawskiego. Jego pomysł nie doczekał się realizacji i aż do lat 90. górka Czerniakowska była miejscem zapomnianym. Dopiero w pięćdziesiątą rocznicę wybuchu powstania na jej szczycie ustawiono potężną stalową kotwicę – znak Polski Walczącej. Zaprojektował ją Eugeniusz Ajewski „Kotwa”, architekt i powstaniec walczący na Mokotowie. Kotwica miała stanąć na chwilę, ale przetrwała do dziś.
Samą górkę, również w dużej mierze z inicjatywy Ajewskiego, uporządkowano w 2004 roku. Wiodą na nią schody – po obu ich stronach stoją niewielkie drewniane krzyże przewiązane biało-czerwonymi wstążkami.
Dwie pozostałe górki, Szczęśliwicka i Moczydło, są dziś miejscami rekreacji. Warto wspiąć na tę pierwszą, by zobaczyć odbudowaną Warszawę.
Pisząc ten tekst, korzystałam z książek:
M. Białoszewski, Pamiętnik z Powstania Warszawskiego, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1999.
S. Braun, Reportaże z Powstania Warszawskiego, Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1983.
D. Gałkowa, Byłam warszawskim Robinsonem, Wydawnictwo Ajaks, Pruszków 1998.
L. Hałko, Kotwica herbem wybranym, Wydawnictwo Askon, Warszawa 1999.
S. Koper, Miłość w powstaniu warszawskim, Wydawnictwo Czerwone i Czarne, Warszawa 2013.
E. Lokajski „Brok”, Fotografie z Powstania Warszawskiego, Gebethner i Ska, Warszawa 1994.
J.S. Majewski, T. Urzykowski, Przewodnik po powstańczej Warszawie, Muzeum Powstania Warszawskiego, Warszawa 2007.
W. Szpilman, Pianista, Znak, Kraków 2000.
B. Troński, Tędy przeszła śmierć, Czytelnik, Warszawa 1970.
M. Wróblewska, Fotografie ruin. Ruiny fotografii. 1944-2014, Muzeum Warszawa, Warszawa 2014.
M. Żeromska, Wspomnień ciąg dalszy, Czytelnik, Warszawa 1994.
Artykułów:
K. Dzierzbicka, Cudowny krucyfiks Jezusa Konającego, Stolica 2019, nr 7.
S. Pawlina, Popiół na wietrze, Stolica 2019, nr 7.
A. Sobieszczański, Powstanie na Mokotowie, Stolica 2019, nr 7.
Informatora wydanego przez Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie:
A. Wojda, M. Boenisch, Muzeum Dulag 121, wyd. Muzeum Dulag 121, Pruszków b.d.w.
Materiałów informacyjnych dostępnych w Muzeum Ziemi oraz w innych zwiedzanych obiektach.
Zdjęcia wykonane przez E. Faryaszewską pochodzą ze strony: http://metrowarszawa.gazeta.pl/metrowarszawa/56,141636,18084365,Oryginalna_fotografia__skan_z_kolorem_i_odbitka_bromowa_.html oraz książki: M. Wróblewska, Fotografie ruin. Ruiny fotografii. 1944-2014, Muzeum Warszawa, Warszawa 2014.
Zdjęcia wykonane przez E. Lokajskiego pochodzą z książki: E. Lokajski „Brok”, Fotografie z Powstania Warszawskiego, Gebethner i Ska, Warszawa 1994.
Zdjęcia wykonane przez S. Brauna pochodzą z książki: S. Braun, Reportaże z Powstania Warszawskiego, Krajowa Agencja Wydawnicza, Warszawa 1983.
Zdjęcia powstańców pochodzą ze strony: powstańcze biogramy/Muzeum Powstania Warszawskiego.
Zdjęcie J. Jeziorańskiej pochodzi z książki: Wielka Księga Armii Krajowej, Znak Horyzont, Kraków 2015.
Zdjęcie krucyfiksu z kościoła pw. św. Marcina pochodzi ze strony: https://warszawa.wyborcza.pl/warszawa/56,95080,20806724,spalony-kucyfiks,,3.html (fot. Karol Pęcherski/materiały Muzeum Powstania Warszawskiego).
Zdjęcie M. i A. Żeromskich pochodzi ze strony: http://www.muzeumkonstancina.pl/772_sto_lat_temu_urodzila_sie_monika_zeromska (Fot. ze zbiorów Moniki Żeromskiej).
Zdjęcie z filmu Kanał pochodzi ze strony: https://www.filmweb.pl/film/Kana%C5%82-1956-1117.