Babie lato w Beskidach
We wrześniu 2011 roku po raz pierwszy wybrałam się na samotną wycieczkę po Polsce. Pojechałam w Beskid Śląski do Ustronia. Minęło siedem lat. W tym czasie zwiedziłam mnóstwo miejsc, spotkałam wielu ludzi, dowiedziałam się ciekawych rzeczy o polskiej historii, sztuce, o sławnych Polakach, założyłam – i z wielką przyjemnością prowadzę – stronę o moich podróżach. Wszystko to dzięki temu pierwszemu, bardzo udanemu wyjazdowi. Od jakiegoś czasu myślałam więc, by w Beskid Śląski powrócić. Planowałam wyjazd w 2017 roku – w Roku Rzeki Wisły. Na przeszkodzie stanęła brzydka pogoda – zeszłoroczna jesień nie była udana. Pojechałam więc w tym roku i trafiłam na przecudne babie lato. Zwiedziłam Wisłę, Istebną, wspięłam się na Baranią Górę i Równicę, wjechałam na Czantorię. Oczywiście nie ominęłam Ustronia, do którego mam ogromny sentyment. Wyprawa, podobnie jak ta sprzed siedmiu laty, była bardzo udana. Siódemka to szczęśliwa liczba, mam więc nadzieję, że przede mną kolejne siedem lat zwiedzania.
Tym razem zatrzymałam się w Wiśle, w willi „Luiza”, cichym, spokojnym miejscu, blisko centrum. Pokoik dostałam niewielki, ale czysty (podobnie jak łazienka), wygodny, gustownie urządzony i wyposażony we wszystko co niezbędne. Z balkonu podziwiłam widok na miasto i góry. Pani właścicielka była bardzo życzliwa. Czego chcieć więcej?
Nie trzeba czytać całego tekstu, można przeskoczyć do:
Wisła
Cieńków i Barania Góra
Wisła – ciag dalszy
Kubalonka
Istebna
Ustroń
Równica i Czantoria
Wisła – „perła Beskidów” otoczona pasmami Czantorii i Równicy oraz masywem Baraniej Góry. Na szczycie Baraniej Góry bierze początek rzeka Wisła. Wypływa w postaci dwóch potoczków. Jeden – zwany Czarną Wisełką – leniwie sączy się między kamieniami. Drugi mknie żywo po kaskadach, burzy się i pieni – to Biała Wisełka. Oba łączą się w Jeziorze Czerniańskim, zbiorniku zbudowanym na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku. Miał zaopatrywać w wodę pitną coraz bardziej rozrastające się beskidzkie uzdrowiska. Zbawienny okazał się też podczas powodzi stulecia w lipcu 1997 roku. W zbiorniku nie można się kąpać ani uprawiać sportów wodnych. Jedyne co można, to podziwiać go z tamy lub tarasu widokowego niewielkiego zamku.
Zamek jest pięknie położony na stoku Zadniego Gronia, u zbiegu Czarnej i Białej Wisełki. Nie myśmy jednak to urocze miejsce wybrali, lecz Habsburgowie, którzy na początku XX wieku zbudowali tu modrzewiowy pałacyk myśliwski. Stąd udawali się na polowania: latem na głuszce, zimą na jelenie. Po upadku monarchii austro-węgierskiej gospodarzem pałacyku zostało Ministerstwo Rolnictwa w Warszawie. Przez niemal dziesięć lat budynek stał niezagospodarowany. Dopiero w 1927 roku zapadła decyzja o jego renowacji i przeznaczeniu na reprezentacyjną siedzibę prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Pałacyk odnowiono, jednak tuż po zakończeniu remontu – w nocy z 23 na 24 grudnia 1927 roku – w niewyjaśnionych okolicznościach budynek spłonął.
Odbudowy podjął się sejm śląski, który przeznaczył na ten cel dwa miliony złotych z własnej kasy. Do kieszeni ochoczo sięgnęli też tamtejsi przemysłowcy, a nawet zwykli mieszkańcy. Nowa, murowana rezydencja była więc darem Śląska dla głowy odrodzonego państwa. Wzniesiono ją w latach 1928–1931 według projektu wybitnego krakowskiego architekta, profesora Adolfa Szyszko-Bohusza. W miejscu spalonego pałacyku stanął Zamek Dolny,
a dwieście metrów wyżej – Zamek Górny.
Wnętrza zapełniły się awangardowymi meblami z giętych rur stalowych, drewna, skóry i pluszu, projektu Włodzimierza Padlewskiego. Przy aranżacji wnętrz pracował też profesor Andrzej Pronaszko. Większość wyposażenia szczęśliwie przetrwała do naszych czasów.
http://polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/111-babie-lato-w-beskidach#sigProId2fb34b41e3
Zamek, jak na tamte czasy, był bardzo nowoczesny. Zasilała go energia elektryczna, miał własne ujęcie wody pitnej, centralne ogrzewanie i oczyszczalnię ścieków.
Salon kąpielowy. Na ostatnim zdjęciu jest żeliwny piecyk, który kiedyś służył do ogrzewania kościółka pw. świętej Jadwigi Śląskiej.
Został wykonany w 1926 roku w kuźni ustrońskiej.
Jest unikatowy, gdyż nie można odtworzyć materiału, z jakiego powstał.
Pierwszym prezydentem, który zawitał do Wisły, był Ignacy Mościcki. Przyjechał w styczniu 1931 roku i od tej pory bywał tu regularnie, goszcząc między innymi księcia Kentu i Jana Kiepurę.
Fortepian, na którym grał Jan Kiepura.
Zachowane oryginalne wyposażenie gabinetu prezydenta Mościckiego.
W latach II wojny światowej w zamku był ośrodek wypoczynkowy dla oficerów i urzędników III Rzeszy. Po 1945 roku znów stał się rezydencją polskiej głowy państwa. Bywał w nim Bierut, a gdy w 1952 roku konstytucja PRL zniosła urząd prezydenta, w zamku wypoczywali przedstawiciele władz, między innymi Władysław Gomułka, Józef Cyrankiewicz, Piotr Jaroszewicz i Edward Gierek. Gościli tu również ludzie nauki i sztuki.
W latach 80. zamek był ośrodkiem wypoczynkowym górników obecnej kopalni „Pniówek”. W 2002 roku przejęła go Kancelaria Prezydenta RP. Dzięki staraniom prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego przeprowadzono jego generalny remont: odtworzono wszystkie wnętrza reprezentacyjne, odrestaurowano polichromie autorstwa Andrzeja Pronaszki, odnowiono meble i oświetlenie.
Oprócz obu zamków – Dolnego i Górnego – na terenie rezydencji stoją też gajówka i drewniana kaplica pw. świętej Jadwigi Śląskiej.
Zbudowano ją w 1909 roku w stylu alpejskim. Jest jedyną pozostałością po dawnej posiadłości Habsburgów. Projektantem kaplicy był nadworny architekt ich cieszyńskiej linii, Albin Prokop. Wnętrze kaplicy kryje dzieła sztuki niejednokrotnie starsze niż ona sama. Najwartościowszy jest umieszczony na chórze piętnastowieczny krucyfiks.
Przyjęło się, że każda para prezydencka przekazuje do kaplicy dary. Figurę świętej Jadwigi ofiarowała Jolanta Kwaśniewska, a krucyfiks nad chrzcielnicą – Maria Kaczyńska.
Klęczniki pary prezydenckiej.
W Zamku Dolnym i gajówce są ogólnodostępne hotele. Kościół i historyczną część Zamku Górnego można zwiedzać, oczywiście z przewodnikiem. Nie należę do wielbicieli tego typu zwiedzania. Musiałam zarezerwować wizytę kilka dni wcześniej, stawić się na określoną godzinę (z żalem przerwałam spacer doliną Czarnej Wisełki), przejść przez kontrolę (zapiszczała klamerka u paska), a potem podążać w zbitej gromadce za panią przewodnik, z umundurowanym panem jako strażą tylną.
Mówi się, że są ludzie o dwóch twarzach. Pani przewodnik była osobą o dwóch głosach. Jednym głosem (ciepłym, wręcz uduchowionym) mówiła o zamkowych wnętrzach, drugim głosem (ostrym i nieprzyjemnym) zwracała się do zwiedzających. Mieliśmy stać w wyznaczonych przez nią miejscach, nie kręcić się, nie zostawać w tyle, nie, nie, nie... Do jednej ze zwiedzających pań powiedziała, żeby nie stawała za jej placami, bo tam stają wrogowie. Taka uwaga całkowicie dyskwalifikuje ją jako przewodnika. Za to całkiem przyjazny był pilnujący nas pan. Przepraszał za pośpiech, za brak jakiejkolwiek swobody, tłumaczył, że nie wolno, że nie można, że nie, nie, nie... Tylko dzięki jego uprzejmości udało mi się zrobić większość zdjęć. Bardzo mu dziękuję.
Kilka miesięcy temu zwiedzałam Belweder w Warszawie, równie ważne miejsce. Pani przewodnik była miła, serdeczna, nie pilnowała nas, nie strofowała. Nikt niczego nie ukradł ani nie zniszczył. Albo jakieś wnętrza się udostępnia i pozwala na spokojne ich obejrzenie, albo się nie zawraca głowy.
Zwiedziłam więc zamek bez większej przyjemności i trochę żałowałam. W tym czasie mogłam dokończyć spacer wzdłuż Czarnej Wisełki, dojść do Izby Leśnej (dziewiętnastowiecznej gajówki Habsburgów) i schroniska na Przysłopie.
Dolina Czarnej Wisełki uchodzi za mało urozmaiconą. Ot, po prostu, wśród drzew płynie sobie potoczek. Może i tak, ale piękne słońce i migocące w nim jesienne liście sprawiły, że ta skromna dolinka wyglądała jak kraina z baśni.
Doliną Czarnej Wisełki można dojść na Baranią Górę. Ja zdobyłam szczyt inną, trochę pokręconą drogą. Raniutko, bo w październiku dni krótkie, dojechałam do Wisły Malinki, stamtąd – dzięki miłej pani, która zgarnęła mnie z przystanku i poprowadziła w górę, po drodze snując opowieści o swym szczęśliwym życiu wśród beskidzkich górali (została góralką z wyboru) – dotarłam na Cieńków. Zachwycające miejsce: góry, drzewa, konie, krowy, owce, gdzieś w dole domy.
Poszłam grzbietem w jedną stronę, a potem w drugą i nie mogłam się tymi widokami nacieszyć. Ale czas uciekał, a Barania Góra czekała. Zeszłam więc do Wisły Czarne, a stamtąd w dolinę Białej Wisełki. Powszechnie uchodzi za ciekawszą od doliny jej Czarnej siostry. Spieniona, biała (stąd nazwa potoku) woda leci w dół po kaskadach.
Te największe, pięciometrowe, to kaskady Rodła – najpiękniejsze naturalne progi wodne w Beskidach. Nazwę otrzymały z inicjatywy Jana Kropa, przewodniczącego „Towarzystwa Miłośników Wisły” w 1987 roku w 65. rocznicę powstania „Związku Polaków” w Niemczech. Związek walczył o zapewnienie Polakom praw mniejszości narodowej. Jego członkowie nie mogli posługiwać się znakiem godła polskiego. Zastąpili go więc znakiem rodła, który w stylizowanej formie odtwarzał bieg Wisły.
Dolina Białej Wisełki zapewne jest piękna, ale nie późną jesienią. Potok płynie głębokim jarem, porośniętym stuletnimi, wysokimi drzewami, a w październiku słońce nie wspina się wystarczająco wysoko, by go oświetlić. W rezultacie dolina tonęła w półmroku i jedynie wyższe partie, bliżej szczytu Baraniej Góry, były jasno oświetlone.
Barania Góra – drugi co do wysokości szczyt Beskidu Śląskiego. Swą nazwę zawdzięcza tragicznemu wydarzeniu. Podobno w wielkim pożarze spłonęło trzysta pasących się tu baranów.
Szczyt, kiedyś porośnięty drzewami, dziś jest łysy jak kolano. Drzewa nie padły jednak ofiarą ognia, lecz huraganowych wiatrów i szkodników. W czasach, gdy jeszcze szumiały na Baraniej Górze – a nie było to tak dawno, bo na początku lat 90. – zbudowano wieżę widokową, by turyści mogli podziwiać roztaczającą się wokół panoramę Beskidu, a przy dobrej widoczności nawet Tatr. Dziś nie trzeba się na nią wspinać. Wystarczy siąść na jednym z pieńków i patrzyć w dal...
Do Wisły wróciłam tą samą drogą.
Poszłam w dół doliną Białej Wisełki, potem wspięłam się na Cieńków, a stamtąd zjechałam do Wisły Malinki wyciągiem krzesełkowym. Może to skomplikowane, ale po pierwsze, chciałam jeszcze raz zobaczyć Cieńków, a po drugie, liczyłam na jakiś autobus z Malinki. Przeliczyłam się. Wróciłam na piechotę. Szłam ze dwie-trzy godziny, ale całkiem przyjemne, bo większość drogi wiodła promenadą wzdłuż Wisły.
Nad Wisłą, blisko centrum miasta, stoi pomnik Źródła Wisły – dziewczyna z naręczem kwiatów symbolizująca królową polskich rzek, łączącą wszystkie polskie ziemie, od gór do morza. To już trzecia panienka w tym miejscu. Pierwszą tuż przed wybuchem II wojny światowej wyrzeźbił profesor Konstanty Laszczka. Bosą, wiotką nimfę wodną odział w mokrą sukienką z elementami stroju regionalnego. Zapewne miała podkreślać powrót Śląska do Macierzy. Pomnik odsłonił prezydent Ignacy Mościcki w 1937 roku podczas Pierwszego Święta Gór. Kilka lat później zniszczyli go Niemcy.
Druga dziewczyna stanęła w 1975 roku. Jej autorem był wiślański artysta Artur Cienciała. Bardziej krzepka od zwiewnej poprzedniczki i odziana w regionalny strój ludowy, zyskała miano Ślązaczki u źródeł Wisły. Kilka lat temu miejscowe władze postanowiły przywrócić dawną zwiewną rusałkę. Ponieważ oryginalna forma odlewu profesora Laszczki przepadła w wojennej zawierusze, nową, nawiązującą do przedwojennej, postać dziewczyny wyrzeźbił Grzegorz Łagowski.
Od pomnika już tylko krok do miejskiego rynku, czyli placu noszącego imię odkrywcy Wisły, Bogumiła Hoffa. Przez stulecia Wisła była zagubioną w górach osadą. Jej mieszkańcy oprócz pasterstwa trudnili się wyrobem gontów. W latach 80. XIX wieku do Wisły przybył etnograf, krajowca, malarz i fotograf Bogumił Hoff. Swoje wrażenia z pobytu w Beskidach zawarł w artykule Wycieczka do źródeł Wisły opublikowanym w „Tygodniku Ilustrowanym”. Tak zachwalał ich uroki, że do Wisły ruszyły ówczesne elity. Bywali tu Bolesław Prus, Władysław Reymont i Maria Konopnicka, którą jednak zniechęcały prymitywne warunki na kwaterze: „…pokoiki zupełnie pod dachem, bez podbitek, tak że żywica od gorąca topnieje na belkach…”. Gdy kilka lat później społeczeństwo w uznaniu zasług poetki chciało podarować jej w Wiśle dom, odrzuciła go jako niespełniający wymagań.
Bogumił Hoff nie był tak wybredny. Zachwycony Wisłą, pozostał tu na zawsze. Kupił ziemię – zapłacił tak mało, że nazwał ją „Bożym Darem” – i wybudował willę „Warszawa”. Wkrótce pojawiły się następne drewniane pensjonaty: „Maja”, „Sokół” i „Placówka”. Zaprojektował je syn Bogumiła Hoffa, Bogdan.
Na placu Hoffa stoi modernistyczny Dom Zdrojowy, obok budynek szkoły i kościół ewangelicki pw. Apostołów Piotra i Pawła. Wzniesiono go w latach 30. XIX wieku. Dwadzieścia pięć lat później dobudowano wieżę. W kruchcie pod wieżą można obejrzeć kolekcję starodruków protestanckich, oczywiście, jeżeli drzwi są otwarte. Ja mogłam jedynie zajrzeć przez kratę: naprzeciw wejścia jest ołtarz z ogromnym witrażem przedstawiającym patronów świątyni. Szesnastego czerwca 1997 roku przed tym ołtarzem Adam Małysz brał ślub z Izabelą.
Po przeciwnej stronie placu Hoffa stoi drewniany budynek z 1794 roku. Kiedyś była w nim karczma wybudowana przez wiślański zbór ewangelicki. Swoją siedzibę miała tu także szkoła parafialna.
Dziś w dawnej karczmie działa niewielkie Muzeum Beskidzkie imienia Andrzeja Podżorskiego, człowieka wielce dla Wisły zasłużonego. Był nauczycielem w miejscowej szkole, autorem pierwszego Przewodnika po Wiśle oraz inicjatorem i pierwszym kierownikiem muzeum, które dziś nosi jego imię. Jego prywatne zbiory były zalążkiem muzealnej kolekcji. Muzeum otwarto w 1964 roku podczas pierwszego Tygodnia Kultury Beskidzkiej. Prezentuje kulturę ludową Beskidu Śląskiego: stroje, sprzęty domowe, meble oraz podstawowe dziedziny życia górali: pasterstwo, tkactwo, ciesielstwo, kowalstwo, obróbkę wełny i lnu oraz wyrób gontów.
Wnętrze chaty. Wśród sprzętów kamienny stół, typowych dla tych ziem.
Na tyłach muzeum jest niewielki skansen zwany Enklawą Budownictwa Ludowego. Składają się na niego kuźnia, pasterska kolyba, chata kumornika (sic!), stara szkoła i ogród zielarski z pasieką.
Tuż obok placu Hoffa jest park Kopczyńskiego, a w nim moc atrakcji.
Jest amfiteatr imienia Stanisława Hadyny, kompozytora i założyciela Zespołu Pieśni i Tańca „Śląsk”. Co roku w ostatni tydzień lipca rozpoczyna się tu Tydzień Kultury Beskidzkiej – jedna z największych imprez folklorystycznych na świecie.
Są wykonane ze szklanej, kolorowej mozaiki miniatury zabytkowych budowli: zamek prezydencki w Wiśle, Wawel, zamki w Sandomierzu, Janowcu, Puławach, Warszawie i Świeciu, katedra pw. świętych Janów w Toruniu oraz Żuraw w Gdańsku. Łączy je jedno – stoją w miastach leżących nad brzegami Wisły.
Jedną z parkowych alejek zawładnęły drewniane postacie z legend i podań Śląska Cieszyńskiego. Powstały podczas Pierwszego Międzynarodowego Pleneru Rzeźbiarskiego, który odbył się w lipcu 2014 roku w Ogrodzie Sztuk Grzegorza Michałka.
Kilka słów o panu Grzegorzu, właścicielu plenerowej pracowni rzeźby „JanosikArt”, czyli wspomnianego Ogrodu Sztuk. Ten Janosik z Wisły zamiast łupić bogatych wyczarowuje z drewna cuda (na które zapewne tylko bogaci mogą sobie pozwolić).
Jakiś czas temu czytałam o nim w „Sielskim życiu”. O tym, że zostanie rzeźbiarzem, pan Grzegorz zadecydował już jako dwudziestolatek. Zaczął jednak od kamieni, z których – zupełnie po amatorsku – rzeźbił amulety, a potem sprzedawał je na głównym deptaku miasta. Tam wypatrzył go norweski twórca Odd-Eirik Helmersen i – niczym w bajce – zaproponował pracę. Snycerkę. I tak pan Grzegorz porzucił kamienie, by zająć się drewnem. Pod okiem norweskiego nauczyciela rzeźbiarz amator powoli stawał się mistrzem.
Dziś sam projektuje wzory, wykorzystując ludowe elementy: rozety, leluje, dębowe liście. Pomaga mu wiedza zdobyta na studiach. Jako antropolog kultury zna beskidzkie i podhalańskie wzory snycerskie.
Warto zajrzeć do Ogrodu Sztuk pana Grzegorza, bo choć leży przy głównej ulicy Wisły, jest miejscem, gdzie gwar miasta nie ma wstępu. Tu królują cisza, drzewa i drewniane cuda, od których oczy trudno oderwać.
Kilkanaście metrów dalej stoi zameczek myśliwski Habsburgów, drewniany budynek w stylu alpejskim. Wzniesiono go w 1898 roku na Przysłopie pod Baranią Górą. Rodzinie cesarskiej i jej gościom służył do 1918 roku – stamtąd myśliwi udawali się na polowania na głuszce. Po I wojnie światowej zameczek zamieniono na schronisko górskie. Turyści korzystali z niego do lat 70. XX wieku. Nieremontowany budynek podupadał. Przed rozbiórką uratowało go Towarzystwo Miłośników Wisły. Zameczek został wprawdzie rozebrany, ale postawiono go na nowo, w identycznym kształcie, niemal w centrum Wisły. Dziś mieści się w nim Punkt Informacji Turystycznej oraz wystawa o głuszcach zamieszkujących beskidzkie lasy. Bardzo zależało mi, by zobaczyć zameczkowe wnętrza. Niestety, za każdym razem, gdy próbowałam wejść, był zamknięty.
Niedaleko stoi kościół rzymskokatolicki pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny.
Niemal naprzeciwko kościoła, tyle że po drugiej stronie rzeki Wisły, piętrzy się góra, którą szpeci Hotel Gołębiewski. Wybudowany w 2003 roku moloch – sądząc po opiniach gości (warto poczytać: „doba 800 zł i krakowska na śniadanie żart”) – najlepsze lata ma za sobą.
W cieniu hotelu, a właściwie w cieniu jego ogromnego garażu, kryje się willa „Zacisze”, wybudowana w 1903 roku dla rodziny biskupa Juliusza Burschego, od 1918 roku głowy kościoła ewangelicko-augsburskiego w Polsce. Drewniany dom w modnym wówczas stylu zakopiańskim zaprojektował Bogdan Hoff. Biskup spędzał w nim letnie miesiące. Podobno rankiem zbiegał po schodkach – w stroju Adama – by pochlapać się w Wiśle.
Biskup, choć pochodził z rodziny o niemieckich korzeniach, czuł się Polakiem. Zapłacił za to najwyższą cenę. Tuż przed wybuchem II wojny światowej wygłosił orędzie: „My, Polacy ewangelicy, którzy jesteśmy integralną cząstką narodu polskiego – nas nie potrzeba nawet wzywać, abyśmy w dziejowej tej chwili złożyli ofiarę mienia i krwi na ołtarzu dobra Ojczyzny”. Jako jeden z wrogów III Rzeszy trafił do obozu w Sachsenhausen. Nie skorzystał z propozycji ocalenia życia za cenę wyparcia się polskości. Zmarł z wycieńczenia w więziennym szpitalu w Berlinie.
Pomnik Juliusza Burschego.
Powyżej „Zacisza” jest jeszcze jedna piękna przedwojenna willa – „Dąbrówka”. Jej właścicielem był Stanisław Kopczyński, lekarz i działacz społeczny, którego imię nosi wiślański park.
Pisząc o Wiśle, nie można pominąć Adama Małysza, który rozsławił ją na cały świat. Rodzinna miejscowość nie pozostała mu dłużna. W Wiśle Malince stoi ogromna skocznia nazwana jego imieniem. Wybudowano ją w 2008 roku w miejscu dawnej, przedwojennej. Jest jedyną na świecie skocznią, pod którą przebiega tunel dla samochodów. Skocznię widziałam, wracając z Baraniej Góry, ale było zbyt późno, by ją zwiedzić (można wjechać na szczyt kolejką krzesełkową dla zawodników), i zbyt ciemno, żeby zrobić jej ładne zdjęcie. Nadrobię to innym razem.
To skocznia w centrum Wisły. Zapewne i na niej pan Adam odcisnął ślady swoich nart.
Puchary, medale, kryształowe kule skoczka zapełniają Galerię Sportowych Trofeów Adama Małysza. Muzeum Narciarstwa w willi „Ziemowit” szczyci się nartami, w których zdobył mistrzostwo Polski. W Alei Gwiazd Sportu na placu Hoffa ma on swoją gwiazdę. A w Domu Zdrojowym stoi jego rzeźba z białej czekolady wykonana w 2001 roku przez ośmiu cukierników. Potrzebowali na to aż dwustu sześćdziesięciu czterech godzin. Sześć lat później cukiernicy z Wedla przeprowadzili jej renowację i przy okazji uzupełnili o czwartą kryształową kulę. Figura umieszczona jest w szklanej gablocie, bo jakiś czas temu nieznany wielbiciel – pana Adama lub czekolady – odgryzł jej ucho.
I jeszcze coś na słodko. Specjalnością cukierni „U Janeczki” jest deser na cześć Adama Małysza nazwany Pucharem Mistrza.
Co jeszcze widziałam w Wiśle? Drewniany kościół rzymskokatolicki pw. Znalezienia Krzyża Świętego w Wiśle Głębcach i ogromny wiadukt kolejowy w Wiśle Dziechcince.
Kościół wygląda na stary, ale liczy zaledwie trzydzieści pięć lat. Znacznie bardziej leciwa jest jego wieża. Wzniesiono ją pod koniec XVI wieku w Połomii koło Wodzisławia. Na początku lat 80. ubiegłego stulecia przeniesiono ją do Wisły, zrekonstruowano i obudowano całkiem pasującym do niej kościołem.
Dziechcinka to cichy wiślański przysiółek, którego spokój od czasu do czasu zakłócają pociągi. Przez Dziechcinkę przebiega linia kolejowa. Zbudowano ją w latach 30. ubiegłego wieku. Było to karkołomne przedsięwzięcie. Budowa pięciokilometrowego odcinka z Ustronia do Wisły ciągnęła się przez kilka lat. By pokonać różnice wzniesień, zbudowano dwa potężne żelbetonowe wiadukty. Ten w Dziechcince jest niższy. Jego przęsła mierzą tylko dwanaście metrów.
Zarówno kościół, jak i wiadukt widziałam w drodze powrotnej z przełęczy Kubalonka. Przez przełęcz biegnie droga łącząca Wisłę z Istebną. Wybudowano ją w latach 1928–1932. Na przełęczy działa Wojewódzkie Centrum Pediatrii, dawne międzywojenne dziecięce sanatorium przeciwgruźlicze. Nieco poniżej stoi drewniany osiemnastowieczny kościół pw. Świętego Krzyża.
Został przeniesiony tu w 1957 roku z Przyszowic koło Gliwic. Wiodą do niego długie schody. Początkowo w jego wnętrzu działało muzeum rzemiosła ludowego. Teraz znów służy wiernym. Zajrzeć do niego można przez trójkątną dziurkę w drzwiach. Niewiele widać – kawałek barokowego ołtarza.
Dwudziestego drugiego czerwca 1975 roku w tym kościółku odbył się ślub Jerzego Kukuczki z Cecylią Ogrodzińską. I tak doszłam do kolejnego bohatera mojej beskidzkiej opowieści – największego polskiego himalaisty.
Podczas mojej pierwszej samotnej wyprawy w Beskid Śląski byłam w Koniakowie i Istebnej. Teraz chciałam znów odwiedzić obie te miejscowości i zobaczyć miejsca, które wtedy przeoczyłam. Jednym z nich była Izba Pamięci Jerzego Kukuczki, zdobywcy korony Himalajów – czternastu ośmiotysięczników. Wyczynu tego dokonał jako drugi człowiek na świecie. Zginął 24 października 1989 roku podczas wspinaczki na Lhotse. W Izbie Pamięci Jerzego Kukuczki byłam więc niemalże w dwudziestą dziewiątą rocznicę jego śmierci.
http://polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/111-babie-lato-w-beskidach#sigProId4de910e7f3
Droga do Izby Pamięci Jerzego Kukuczki.
Las w jesiennej mgle.
Istebna słynie z najpiękniejszych świerków w Polsce.
Kukuczkowie pochodzili z Istebnej z przysiółka Wilcze. Jerzy, choć przyszedł na świat w Katowicach, gdzie po II wojnie światowej przenieśli się jego rodzice, czuł silny związek z rodzinną wsią. W pamiętniku pisał: „Jestem wprawdzie urodzony w typowym śląskim familioku i wychowany na podwórku, gdzie w centralnym miejscu stoi hasiok, czyli śmietnik, ale z rodziców beskidzkich górali. Dusza i serce są we mnie góralskie. O swoim istebniańskim pochodzeniu zawsze pamiętam”.
Dom Państwa Kukuczków w Istebnej Wilcze.
Jerzy często przyjeżdżał do Istebnej do dziadków. Tam też spędzała wakacje jego rodzina – żona i synowie. Po śmierci Kukuczki niewielki drewniany dom zaczęli odwiedzać turyści. Pytali o niego, chcieli zobaczyć zdjęcia, przedmioty z nim związane, trofea przywiezione z górskich wypraw. Pani Cecylia dobudowała więc dodatkową izbę i zaczęła udostępniać w niej pamiątki po sławnym himalaiście: fotografie, medale, odznaczenia i oczywiście sprzęt do wspinaczki.
Dom Państwa Kukuczków w Istebnej Wilcze.
W przewodnikach czytałam, że chętnie też dzieli się wspomnieniami o mężu. Nie miałam szczęścia jej posłuchać. Pani Cecylia była zajęta. Posłużę się więc jej wypowiedziami, które znalazłam w książce Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście autorstwa D. Kortki i M. Pietraszewskiego oraz fragmentem wywiadu, jakiego w 2014 roku udzieliła „Wysokim Obcasom”: Nie martw się, wrócę – rozmowa z Cecylią Kukuczką, żoną himalaisty wszech czasów.
Jak wcześniej napisałam, państwo Kukuczkowie wzięli ślub w kościołku na przełęczy Kubalonka. Pani Cecylia wspomina: „Jerzy wtedy wrócił z Alaski mocno odmrożony. Długo leczył palec, w końcu mu go amputowali. Miał rok przerwy we wspinaczce i w tym czasie postanowiliśmy się pobrać. Uparł się, że ślub i wesele muszą być w Istebnej. Kochał te strony i ten kościółek. Przyjechali jego przyjaciele z wyprawy na Alaskę. Wszyscy mieli białe kapelusze przywiezione stamtąd garnitury uszyte specjalnie na tamtą wyprawę. Stali rzędem obok ołtarza i byli naszymi świadkami”.
Ślubne zdjęcie państwa Kukuczków można zobaczyć na tablicy informacyjnej tuż obok ich domu w Istebnej.
W podróż poślubną pani Cecylia pojechała z siostrą Lidią na Mazury, a Jerzy we francuskie Alpy. Przez całe życie musiała dzielić się nim z górami.
„Wiedziałam, że był zafascynowany górami. Cieszył się, że może w nich być, darzył je miłością. Góry to był jego zaczarowany świat, dlatego nigdy nie stawiałam go w sytuacji, żeby musiał wybierać między mną a górami. Oczywiście, czasami byłam wkurzona, wręcz wściekła, bo zdarzały się sytuacje trudne, powinien być przy mnie, a nie był. Ile było tych chwil, gdy byliśmy razem, tylko Jurek i ja? Mało, o wiele za mało”.
„Och, miałam dość, płakałam z bezsilności. Krótko przed jego pierwszym wyjazdem na Lhotse urodził się nasz syn Maciek. Długo leżałam w szpitalu, ciąża była zagrożona. Okrutny czas, ale jakoś wytrwałam. […] Zamiast krzyczeć ze złości, że znów jedzie w góry, robiłam mu w szpitalu skarpety na drutach, z owczej wełny, żeby miał ciepło”.
„Potem urodził się nasz drugi syn Wojtek. Jurek uważał, że dziecko powinno być z matką, która ma je pielęgnować i wychować. Był nieco staromodny w tym przekonaniu, że matka siedzi w domu, a ojciec zarabia na rodzinę. Z drugiej strony był tatą nowoczesnym, bo zajmował się synami. Kąpał ich, karmił, przewijał, bawił się z nimi. Tylko że robił to rzadko”.
„Gdy chłopcy podrośli, wieczorami rozkładaliśmy mapę na stole. Pokazywałam, gdzie jest tata, i opowiadałam, co może teraz robić – pewnie siedzi w namiocie, a może jest w bazie, wspina się albo idzie z karawaną. Albo kupuje dla nas prezenty w jakimś orientalnym sklepie. Z każdej wyprawy coś nam przywoził, miał wyrzuty sumienia. […] Wiedział, że nas krzywdzi, zostawiając samych na tak długo, więc starał się nam to wynagrodzić. Przywoził chłopcom samochodziki, maskotki, mieli komputer, który wtedy był w Polsce rarytasem. Moje dzieci miały wszystko. A dla mnie były sukienki i materiały, szafa od nich pękała”.
„Kiedyś publicznie powiedział, że góry są dla niego najważniejsze. Nie obraziłam się, pewnie mu się wymsknęło, ale nie pewno nie chciał tak powiedzieć. Nie wierzę, że tak czuł. Góry były dla niego bardzo ważne, ale rodzina też […]. Nigdy jednak nie spędziliśmy razem wakacji. […] Zwykle Jurek jechał w góry, a my do Istebnej. Mój ojciec siedział przed domem, huśtał chłopków na kolanach, zabawiał ich”.
„Zastanawiam się, kim Jerzy byłby dzisiaj. Z górami nigdy by się nie rozstał, dalej by po nich chodził, może wybierałby nie tak ekstremalne ściany, pewnie kierowałby jakimiś wyprawami. […] Tak, pary często rozmawiają o swojej przyszłości, zastanawiają się, jak im się życie potoczy, czy dotrwają razem do starości. A my nigdy takiej rozmowy nie przeprowadziliśmy, nie rozmawialiśmy o naszej wspólnej starości. Jakbyśmy przeczuwali, że nie będzie nam dana”.
Jerzy Kukuczka nie ma grobu w Polsce. Przyjaciele ufundowali mu symboliczną tablicę na placu kościelnym w Istebnej. Tam pani Cecylia zapala znicze.
Gdy z przysiółka Wilcze wracałam do centrum Istebnej, skręciłam nie w tę dróżkę co trzeba i pochodziłam trochę po okolicy. Nie żałowałam, bo tereny piękne. Spokojna wieś, otoczona niewielkimi wzniesieniami, gdzieniegdzie przydrożna kapliczka – aż dziwne, że w Polsce są jeszcze takie miejsca.
http://polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/111-babie-lato-w-beskidach#sigProId14f7549f6a
Kapliczka „Japońska” związana z księdzem Janem Burym,
pochodzącym z Istebnej misjonarzem, wielokrotnie odwiedzającym Japonię.
W końcu znalazłam właściwą drogę, wróciłam do centrum Istebnej i czar prysł – samochód gonił samochód. Z trudem mogłam przejść na drugą stronę ulicy. Nic nie pozostało z cichej wsi sprzed siedmiu laty.
Tuż przy drodze przecinającej Istebną stoi maleńka drewniana kapliczka pw. Matki Boskiej Królowej Korony Polskiej. W 1923 roku zaprojektował ją i zbudował Ludwik Konarzewski. Była wotum dziękczynnym za szczęśliwy powrót z zesłania na Ural. Kaplica stoi na terenie prywatnej posesji państwa Konarzewskich. Dwa razy do roku odprawiane są w niej ogólnodostępne msze: 3 maja w intencji ojczyzny i 25 sierpnia za zmarłych i żyjących członków rodziny Konarzewskich.
Wnętrze kapliczki zdobi przepiękny, drewniany tryptykowy ołtarz wyrzeźbiony przez Ludwika Konarzewskiego. Środkowa część przedstawia Matkę Bożą z Dzieciątkiem nad cieszyńską Wieżą Piastowską. Mam zdjęcia ołtarza, ale państwo Konarzewscy nie życzyli sobie, bym umieściła je na swojej stronie. Wielka szkoda.
Ludwik Konarzewski pochodził spod Warszawy. W 1914 roku poślubił góralkę z Istebnej, Jadwigę, siostrę przyjaciela ze studiów Jana Wałacha (poznali się na jego ślubie – on był drużbą, a ona druhną). Podczas I wojny światowej oboje, pod zarzutem szpiegostwa, zostali zesłani w głąb Rosji. Do kraju powróci na początku lat 20. Osiedli w Istebnej w przysiółku Bucznik (dzisiejsza Andziałówka). W latach międzywojennych Ludwik Konarzewski zaprojektował i wzniósł na Buczniku kilka drewnianych zabudowań, między innymi pierwszy w Istebnej pensjonat dla gości, dom z pracownią i budynki, w których prowadził warsztaty plastyczne. Z własnych zbiorów utworzył muzeum sztuki śląskiej. Wybudował też wspomnianą kapliczkę, która jako jedyna przetrwała II wojnę światową.
Ludwik Konarzewski zapoczątkował artystyczny ród Konarzewskich. Dokonania jego oraz jego potomnych – rzeźby, obrazy, ceramikę, kilimy – można obejrzeć w domu-galerii państwa Konarzewskich. Udało mi się je zobaczyć dzięki uprzejmości pani Iwony i pana Antoniego, którym bardzo dziękuję. Ze względów oczywistych nie robiłam zdjęć.
Rzeźba Ludwika Konarzewskiego.
Kolejnym miejscem na moim beskidzkim szlaku było Muzeum Jana Wałacha, spowinowaconego z Konarzewskimi miejscowego malarza. Wałach urodził się w Istebnej w 1884 roku. Był gruntownie wykształconym chłopskim synem, którego talent odkrył teoretyk i krytyk sztuki Jerzy Warchałowski. To dzięki niemu Wałach rozpoczął artystyczną edukację w Szkole Przemysłu Drzewnego w Zakopanem. Zdolności rozwijał w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, malując pod kierunkiem Jana Mehoffera, Juliana Fałata, Ferdynanda Ruszczyca i Jana Stanisławskiego. Dzięki stypendium dwa lata kształcił się w Paryżu w École des beaux-arts. Artystycznej twórczości nie zaniechał w czasie I wojny światowej. Wcielony do austriackiego wojska, służył jako malarz, twórca map i pułkowy medalier.
Po wojnie Jan Wałach wrócił do Istebnej i mieszkał tu do śmierci. Na skraju wsi zbudował pracownię malarską, która stoi do dziś. Mieści się w niej muzeum biograficzne artysty. Trudno do niego trafić, bo leży daleko od głównej drogi, ale warto zadać sobie trochę trudu i je odszukać. Najlepiej spytać w Karczmie „Po Zbóju”.
Karczma „Po Zbóju” zbudowana w latach 70. XIX wieku. Nosiła wówczas nazwę „U Marekwicy”.
Często bawili się w niej goście weselni. Jan Wałach utrwalał ich na swoich obrazach.
Muzeum leży niecały kilometr dalej, na skraju polany, otoczonej świerkowym lasem. Wokół jakby czas się zatrzymał: „jesienna” krowa gapi się mokrymi oczami, stary, kryty gontem, drewniany dom, który przez lata służył rodzinie malarza, i drugi, również drewniany, na podmurówce – to pracownia malarska.
Pracownia – Muzeum Jana Wałacha.
Widoki jak z obrazka. Takie istebiańskie obrazki i obrazy malował Jan Wałach. Na płótnie, kartonie, w drewnie uwieczniał rodzinne krajobrazy, codzienne zdarzenia i twarze górali. Był tak doskonałym portrecistą, że w latach II wojny światowej wykonane jego ręką wizerunki sąsiadów trafiały na niemieckie dokumenty.
W latach dwudziestych w twórczości Jana Wałacha dominowała tematyka religijna. Na zlecenie kościoła projektował witraże, zdobił wnętrza świątyń, rzeźbił krucyfiksy. Odpokutował za to w latach 50. Za karę usunięto go z oficjalnego życia artystycznego. Zaszył się więc w swojej pracowni i tworzył. Z zapomnienia wydobył go w 1976 roku reżyser Norbert Boronowski. Filmem Artysta spod Złotego Gronia uczcił dziewięćdziesiątą rocznicę urodzin malarza.
Dom rodziny Jana Wałacha.
Jeśli ktoś odwiedzi Muzeum Jana Wałacha, niech przyjrzy się drzwiom wejściowym. Na pociemniałym ze starości drewnie widnieje jaśniejszy krzyż wytarty dłonią artysty. Malarz znakiem krzyża codziennie witał swą pracownię. Mam tylko jedno zdjęcie jej wnętrza. Na prośbę pani przewodnik nie zrobiłam ich więcej. Szkoda, bo to niesamowite miejsce: na ścianach, półkach, ławach są prace Jana Wałacha: obrazy olejne, gwasze, drzeworyty, w tworzeniu których osiągnął mistrzostwo. Są malarskie sztalugi, farby, pędzle, na krześle wisi kożuszek artysty. Nie jest to „ugładzone” muzeum, lecz „żywe” atelier , jakby tylko na chwile opuszczone przez właściciela.
Muzeum Jana Wałacha to jedno z najbardziej niezwykłych miejsc, jakie widziałam podczas mojej wędrówki. Słowa podziękowania należą się pani przewodnik. Przekazała mi wiele cennych informacji o artyście, raz po raz wplatając w wypowiedź gwarowe wyrażenia, co tylko dodawało jej (i pani przewodnik, i wypowiedzi) uroku.
Ludwik Konarzewski wraz z Janem Wałachem ozdobili kościół pw. Dobrego Pasterza w Istebnej. Gdy siedem lat temu po raz pierwszy go zwiedzałam, poczułam lekki zawrót głowy od nadmiaru dekoracji. Teraz spojrzałam na niego trochę innym okiem. Po pierwsze, w międzyczasie widzałam wiele innych równie bogato zdobionych świątyń, a po drugie, poznałam państwa Konarzewskich i odwiedziłam Muzeum Jana Wałacha. Inaczej patrzy się na prace ludzi, o których coś się wie.
Przez wiele lat mieszkańcy Istebnej nie mieli własnego kościoła. Na msze chodzili do Jabłonkowa, dziś leżącego po czeskiej stronie. Mieli daleko, więc uczestniczyli tylko w kilku ważniejszych nabożeństwach w roku. W maju 1716 roku do wsi przybył jezuita Leopold Tempes i rozpoczął pracę duszpasterską. Początkowo msze odprawiał pod gołym niebem, kilka lat później górale wybudowali drewniany kościółek. Pod koniec XVIII wieku na jego miejscu stanęła murowana świątynia. Swój obecny wygląd zyskała po przebudowie w latach 20. XX wieku.
Ołtarz główny świątyni został wykonany przez Ludwika Konarzewskiego seniora. Sam obraz przedstawiający Chrystusa Dobrego Pasterza na tle istebniańskiego pasterza namalował Jan Wałach. Dziełami Korzeniowskiego są też dwie stalle, ambona nawiązująca kształtem do lodzi, chrzcielnica w formie muszli, rzeźba Chrystusa, a także znajdujące się w prezbiterium trony: biskupi i prezydencki. Na tym ostatnim siadywał Ignacy Mościcki, który przyjeżdżał do Istebnej na msze z zamku na Zadnim Groniu. Bogata w symbolikę polichromia – w wielu miejscach wykorzystująca motywy góralskie – jest wspólnym dziełem Jana Wałacha oraz obu Ludwików Konarzewskich, ojca i syna.
http://polskanapiechote.waw.pl/8-podroze/111-babie-lato-w-beskidach#sigProId126c5b3e7f
Zwiedziłam kościół i powędrowałam do Chaty Kawuloka – najpopularniejszej izby regionalnej na Śląsku Cieszyńskim. Znajduje się w dziewiętnastowiecznej góralskiej chałupie: drewnianej, na kamiennej podmurówce, krytej gontem. Należała do rodziny Kawuloków, popularyzatorów regionalnej kultury. Najbardziej znanym jej członkiem był Jan, znakomity gawędziarz i instrumentalista. Wspierały go żona i córka Zuzanna, która po śmierci ojca sprawowała opiekę nad domem i oprowadzała gości. Podobnie jak rodzice była gawędziarką, ale też poetką i instruktorką zespołów regionalnych. Kulturę ludową popularyzowała też w języku esperatno. Zmarła niedawno, w kwietniu 2018 roku. Gdy odeszła, do stareńkiej chaty wkroczyła nowoczesność – dostałam słuchawki i wysłuchałam ciekawej opowieści o gospodarzach, dawnych zwyczajach i codziennym życiu na śląskiej wsi. Muszę przyznać, że słuchałam z przyjemnością – gawędziarski styl pozostał.
W dwóch izbach i sieni stoją autentyczne sprzęty domowe, krosna, meble, w rogu stół kamienny (typowy dla tych ziem), na ścianach wiszą fotografie. Wszędzie widać muzyczne instrumenty ludowe: fujary, fujarki, gajdy, trombity, rogi pasterskie, okaryny. Wyszły spod ręki Jana Kawuloka.
Jego samego, sąsiadów i członków zespołu regionalnego „Istebna” można zobaczyć w ostatnim odcinku Czterech pancernych i psa, w scenach podwójnego wesela Honoraty (pochodziła z Koniakowa) i Gustlika (przed wojną był kowalem w Ustroniu) oraz Janka i Marusi.
Takich domów jak Chata Kawuloka było niegdyś w okolicy wiele. Wciąż gdzieniegdzie można je wypatrzyć.
Nowe domy też malownicze.
Miałam zamiar przejść się do Koniakowa, może nawet do Jaworzynki, ale pędzące samochody skutecznie mnie zniechęciły. Może innym razem, gdy będę miała więcej czasu, pochodzę po mniej rozjeżdżanych przysiółkach, cichych i spokojnych jak Wilcze.
Nie zapomniałam o Ustroniu. Obeszłam znajome kąty, zobaczyłam, co się zmieniło, powspominałam.
Sercem każdego miasta jest rynek z ratuszem. Od niego rozpoczęłam moją podróż sentymentalną po Ustroniu. Ratusz został wybudowany w 1884 roku na skraju placu targowego, czyli dzisiejszego rynku. Postawiono go w miejscu walącej się drewnianej chałupy, w której mieściła się gospoda. Budynek stylem nawiązuje do renesansu. W 2005 roku z okazji jubileuszu 700-lecia Ustronia został gruntownie odnowiony.
Przed ratuszem – rynek, a na nim niewielki amfiteatr, ławeczka dla zakochanych oraz wielgachne szachy dla wielbicieli tej gry. W tle czarno-biała fotografia miasta z lat międzywojennych.
Po prawej stronie (stojąc twarzą do ratusza) jest Miejska Biblioteka Publiczna. Zdobi ją ogromny mural, któremu nie zrobiłam zdjęcia, bo zupełnie on nim zapomniałam. Ale niewielka strata – i tak był fatalnie oświetlony. Jego fragmenty widać na zdjęciu, na bocznej ścianie biblioteki. Mural powstał w 2011 roku podczas rewitalizacji gmachu. Jest wielki, zajmuje aż siedem ścian budynku. Ukazuje wnętrze biblioteki w Dublinie.
Przed biblioteką przysiadł socjolog, profesor Jan Szczepański.
Niedaleko rynku stoi kilka drewnianych zabudowań pochodzących z połowy XVIII wieku. Do 1982 roku były własnością Bronisława Palarczyka. Od grudnia 1998 roku działa w nich prywatne muzeum etnograficzne pod nazwą Stara Zagroda. Wewnątrz znajdują się bogate zbiory etnograficzne, ale ani siedem lat temu, ani teraz nie udało mi się ich obejrzeć, bo muzeum działa jedynie w wakacje i ferie zimowe.
Kolejnym obiektem na szlaku był kościół rzymskokatolicki pw. świętego Klemensa. Poświęcono go w 1788 roku, ale parafia istniała dużo wcześniej, bo już w XVI wieku. Pierwotnie postawiono drewniany kościół. Modlili się w nim na przemian katolicy i ewangelicy – zależnie od wzlotów i upadków reformacji. Przez pewien czas, ze względu na fatalny stan budynku, nie był użytkowany. Nabożeństwa odprawiano wtedy w kaplicy dawnego sierocińca jezuickiego. Przebudowano ją na kościół barokowo-klasycystyczny, który stoi do dziś.
W ołtarzu głównym kościoła jest dziewiętnastowieczny obraz patrona, świętego Klemensa.
Przed wejściem do świątyni stoją dwie rokokowe rzeźby: święty Józef z Dzieciątkiem i święty Jan Nepomucen.
Święty Jan Nepomucen. W głębi pozostałości dawnego sierocińca.
W Ustroniu jest też kościół ewangelicko-augsburski. Jego historia wiążę się z ruchem reformacyjnym na Śląsku Cieszyńskim. Hasła reformacji docierały tu już w pierwszej połowie XVI wieku. Wielkim jej zwolennikiem był książę cieszyński Wacław Adam. Niestety, jego syn przeszedł na katolicyzm. Ustrońscy ewangelicy zmuszeni byli odprawiać potajemnie nabożeństwa w leśnym kościele na zboczu Równicy. Dopiero ogłoszenie patentu tolerancyjnego w 1871 roku umożliwiło im budowę świątyni z prawdziwego zdarzenia. Najpierw stanął tymczasowy budynek drewniany, pół wieku później położono kamień węgielny pod budowę obecnego kościoła. Poświęcono go w lipcu 1838 roku. Jego patronem został apostoł Jakub Starszy. Wewnątrz jest ołtarz projektu wiedeńskiego architekta Ruprechta i dziewiętnastowieczny obraz Ostatnia wieczerza.
Kościół ewangelicki jest trochę oddalony od centrum. Wracając na rynek, minęłam Miejski Dom Kultury „Prażakówka”. Budynek wzniesiono na przełomie XVII i XVIII wieku z przeznaczeniem na karczmę. W 1885 roku przejął go Czech, Jerzy Prażak, i przekazał zborowi ewangelickiemu. W 1928 roku dobudowano do niego drugi budynek z przeznaczeniem na Dom Młodzieży. Otwarto go sześć lat później i nazwano „Prażakówką”. Jak przed laty, tak i teraz odbywają się w nim koncerty, spektakle teatralne, zajęcia sportowe i plastyczne, dla dzieci i dorosłych.
Nie mogłam pominąć Zawodzia i piramidek. O dzielnicy uzdrowiskowej napisałam sporo w artykule Ustroń – tu się wszystko zaczęło, nie będę się więc powtarzać.
Tu zażywałam kąpieli zdrowotnych w wannie dla wielkoluda.
Samowola budowlana wciąż stoi.
Do centrum miasta wróciłam promenadą spacerową nad Wisłą i parkiem kuracyjnym, który – podobnie jak park Kopczyńskiego w Wiśle – zdobią postacie wyciosane w drewnie.
Zostało jeszcze jedno miejsce, niezwykle ważne dla Ustronia – Muzeum im. Jana Jarockiego. Mieści się w siedzibie dyrekcji huty „Klemens”.
Budynek został wzniesiony około 1800 roku. Pierwotnie był bardzo skromny, mieścił tylko biuro. Pół wieku później dobudowano do niego piętro i skrzydła boczne, w których zamieszkali hutmistrzowie. Po likwidacji huty i odlewni w budynku zakwaterowano pracowników kuźni. Po II wojnie światowej mieli w nim lekcje uczniowie Technikum Kuźniczego. W roku 1986 budynek został siedzibą ustrońskiego muzeum. Weszłam, obejrzałam ciekawy film o historii miasta i zwiedziłam wystawę „Silne, piękne i gospodarne. Jak kobiety zmieniły życie industrialnego Ustronia”. Polecam.
Obok budynku muzeum stoją monumentalne maszyny kuźnicze, a z tyłu jest niewielki skansen przemysłowo-rolniczy.
Przęsła z około 1820 roku pochodzące z bramy kamiennego muru otaczającego niegdyś budynek huty „Klemens”.
W jednej z nisz budynku muzeum stoi ciekawa osiemnastowieczna rzeźba. Przedstawia arcyksięcia Alberta Kazimierza Sasko-Cieszyńskiego, założyciela ustrońskiego przemysłu. Arcyksiążę wygląda dość cudacznie: ma na sobie mundur górniczo-hutniczy, na głowie peruczkę, a na nogach pantofle z klamerkami. Pierwotnie posąg stał w budynku huty „Klemens”. Kilkanaście lat później został przeniesiony do gmachu dyrekcji huty (dziś siedziby muzeum). Tam zdobił hall główny. Niejednokrotnie był przyczyną zabawnych sytuacji. Opisuje je ustroński bibliofil i hutnik, Jan Wantuła: „W półciemnej sieni domu […] stała od pamięci kamienna rzeźba hutnika w uniformie górniczym i nieraz nieświadomych rzeczy wprowadzała w błąd, w złudzenie, że to rzeczywiście żywy człowiek stoi. […] Podobno raz jakiś góral – prostaczek stanął przed figurą pokornie, z czapką w ręku, prosząc o przyjęcie synka do pracy i nawet złożył jej do stóp podarunek w postaci pstrągów...
Ustroń – świetne miejsce. Jeszcze tu wrócę.
Wspomnienia z wyjazdu zaczęłam od wspinaczki na Baranią Górę. Zakończę również wyprawą w góry – na Równicę i Wielką Czantorię. Na Równicy byłam siedem lat temu. Teraz weszłam tą samą drogą, przez Jaszowiec, i tak samo jak wtedy długo szukałam szlaku. Albo jestem gapa, albo szlak jest źle oznakowany.
Równica słynie z pięknych widoków i licznych karczm. Wśród nich jest „Koliba pod Czarcim Kopytem” mieszcząca się w góralskiej chacie. Na belce nad drzwiami widnieje rok budowy – 1793. To zmyłka. Obecny budynek postawiono w 1990 roku. Kolibę często nawiedzały diabły, ale jej właściciel znalazł sposób, by się z nimi uporać. Wyklepał z blachy kogucika i umieścił go na kominie. Czarcia moc ustała.
Trochę wyżej stoi pensjonat i restauracja „Gościniec Równica” – dawne schronisko działające od 1927 roku. Przed wojną było niezwykle popularne, wytyczono do niego kilka szlaków turystycznych, a nawet utwardzoną drogę, po której do dziś jeżdżą zwolennicy wspinaczki na czterech kółkach.
Niemal na samym szczycie góry stoi ogromny drewniany „Dwór Skibówki”. Nie było go, gdy siedem lat temu po raz pierwszy weszłam na Równicę. Nie wiem, skąd się tam wziął. Na stronie internetowej dworu w zakładce Historia są takie oto informacje: „Dwór Skibówki zaprasza do Ustronia na szczyt góry Równica w Beskidzie Śląskim, gdzie we wnętrzach Góralskiej Karczmy i na jej widokowych tarasach częstujemy Naszych Gości regionalną strawą oraz napitkiem, a i gościnę oferujemy w gustownych i wygodnych Pokojach”.
Z tarasów roztacza się wspaniały widok na Ustroń i Beskidy.
Ze szczytu Równicy widać Wielką Czantorię. Zdobyłam ją przyjemnie i bez trudu, korzystając z wyciągu krzesełkowego. I jeszcze pamiątkowe zdjęcie mi zrobili.
Z górnej stacji kolejki na samą górę prowadzi szlak czerwony. W przewodniku przeczytałam, że nachylenie jest spore, ale nie odczułam tego. Idzie się spokojnie, lasem, trochę kamienistą ścieżką.
Wielka Czantoria to najwyższe wzniesienie w paśmie granicznym. Przetrwały słupy graniczne – znak dawnych czasów. Przy nich reklamy – znak obecnych czasów. Obok biegnie Rycerska Ścieżka, którą w dość krótkim czasie doszłam do czeskiego schroniska turystycznego. W 1904 roku wybudowała je niemiecka organizacja turystyki górskiej Beskidenverein.
Niedaleko jest polska, trochę mniejsza, ale bardziej malownicza „Koliba", w której można zjeść, a nawet przenocować.
Z Rycerską Ścieżką wiąże się legenda o rycerzach śpiących we wnętrzu Czantorii. Dawno temu w pobliżu góry mieszkał biedny kowal. Pewnego razu do jego kuźni zapukał jeden z rycerzy. Zabrał go ze sobą, by podkuł konie jego towarzyszy. Kowal jako zapłatę za wykonaną pracę otrzymał stare podkowy. Nie był zachwycony. Zły wrócił do domu, a wtedy podkowy zamieniły się w złoto. Podobno na szlaku można znaleźć taką starą podkowę i zapewnić sobie dostatek do końca życia. Wypatrywałam, nie znalazłam.
Od 2002 roku na szczycie Wielkiej Czantorii, po czeskiej stronie, stoi prawie trzydziestometrowa wieża widokowa. Wspięłam się na nią, by po raz ostatni spojrzeć na jesienne Beskidy. Do zobaczenia, mam nadzieję niedługo.
Pisząc ten tekst, korzystałam z książek:
K. Grabowski, Istebna i okolice pieszo i rowerem, Wydawnictwo "Compass", Kraków 2018.
K. Grabowski, Ustroń i Wisła, Wydawnictwo "Compass", Kraków 2018.D. Kortko, M. Pietraszewski, Kukuczka. Opowieść o najsłynniejszym polskim himalaiście, Agora SA, Warszawa 2016.
A. Miszta, Beskidy. Informator turystyczny, Śląska Organizacja Turystyczna, Katowice 2015.
A. Miszta, Śląsk Cieszyński. Informator turystyczny, Śląska Organizacja Turystyczna, Katowice 2018.
W. Szewczyk, Beskid Śląski i okolice, Wydawnictwo "Compass", Krakow 2017.
Artykułu: Nie martw się, wrócę – rozmowa z Cecylią Kukuczką, żoną himalaisty wszech czasów, Wioletta Gnacikowska rozmawia z Cecylią Kukuczką, „Wysokie Obcasy” 25.10.2014.
Oraz informacji dostępnych w zwiedzanych obiektach.
październik 2018